NARKOPRZYGODY HEDIEGO I COKEMANA. Dla kogo jest ten film?
Wyśmiać dosłownie wszystko, co poważne, każdy bolesny problem, jaki spotkamy w społeczeństwie – uzależnienie od narkotyków, relacje między białymi i czarnymi, homoseksualizm, mafię, kobiety, a właściwie człowieka jako takiego wraz z jego skrytymi, seksualnymi pragnieniami. Takie podejście do rzeczywistości zaproponowali nam twórcy najnowszej produkcji Netflixa o francuskich korzeniach, zatytułowanej Narkoprzygody Hediego i Cokemana, filmu, który z pewnością nie znajdzie wielu miłośników wśród polskich widzów, chyba że będą to wyjątkowi koneserzy kina spod znaku narkotykowej i seksualnej eksploatacji.
Tak można zaklasyfikować produkcję – ilość środków psychoaktywnych, które są pochłaniane przez bohaterów filmu, jest gigantyczna, nie mówiąc już o alkoholu. Większość z nich powinna dawno nie żyć. Oczywiście dowcipna konwencja filmu ma za zadanie uzasadnić to, że Hedie i Cokeman oraz cała ich naćpana kamaryla jest w stanie przetrwać dosłownie wszystko, nawet strzał z broni palnej czy przebicie na wylot nożem. Miejscami film przypomina kreskówkę z nieśmiertelnymi bohaterami, tyle że liczba przekleństw, niewybrednych żartów z seksu i przemocy dyskwalifikuje ten tytuł jako kino dla najmłodszych. Pytanie tylko, czy jest on przeznaczony również dla dorosłych.
Wciąż zastanawiam się, kto jest grupą odbiorców radosnej twórczości Juliena Royala – w niektórych materiałach pojawia się nazwisko Hollande. Tak, zbieżność nie jest przypadkowa – Julien jest synem François Hollande’a, byłego prezydenta Francji. Mimo że jego ojciec był raczej postępowym politykiem, to być może celnym posunięciem jest używanie przez Juliena nazwiska matki. Chociaż zapewne nie jest żadnym problemem ustalenie, kto jest jego ojcem, zwłaszcza że młody twórca zdecydował się wypłynąć na szerokie wody sztuki filmowej. Doceniam również jego starania o finansowanie swoich projektów ze składek crowdfundingowych, a nie wykorzystywanie rodzinnych koneksji. Pełnometrażowe przygody Hediego i Cokemana są kontynuacją serialu pt. En passant pécho, który można obejrzeć na YouTubie. Kto wie, czy decyzja o realizacji filmu pełnometrażowego nie zapadła zbyt pośpiesznie. Obejrzyjcie i sami zdecydujcie. Żart zaprezentowany w serialu wydaje się całkiem strawny, a przede wszystkim mniej chaotyczny, fabuła zaś o wiele bardziej spójna.
Wracając do odbiorców Narkoprzygód Hediego i Cokemana – zapewne będą to młodzi ludzie. Znając dzisiejszą młodzież, być może przedział wiekowy zamknie się między 16 a 25 rokiem życia. Bynajmniej nie należy tego poczytywać za obrazę produkcji lub tych ludzi. Mam jednak wrażenie, że z latających po ekranie penisów i dziesiątkach żartów o stosunkach oralnych śmieją się bardziej ci młodsi niż starsi, gdyż jeszcze im ta forma humoru się nie znudziła. Na pewnym etapie życia tak wprost podane gagi po prostu nie śmieszą, gdyż nie wnoszą do fabuły nic nowego. Bardziej śmieszne okazały się same próby, które podejmowali główni bohaterowie, żeby rozkręcić biznes narkotykowy. Pokazanie samego procesu ćpania również niekiedy wywołuje uśmiech, o ile tylko nie ma się z tyłu głowy żadnych własnych, nieprzyjemnych doświadczeń z substancjami psychoaktywnymi oraz tego wszystkiego, do czego branie narkotyków może doprowadzić.
Film Juliena Royala za wszelką cenę chce uciec od powagi tematu uzależnienia. Może faktycznie jest to jedyny sposób, żeby pokazać całą tę spiralę uzależnienia bez wyjścia. Spoglądając na temat z innej strony, przecież nakręcono tak wiele filmów o ćpaniu, poważnych, dramatycznych, budzących sprzeciw u widzów, ale wątpię, czy jakiś naprawdę dotarł do młodszych widzów. Wszystko to poważne kino, z narracją postrzeganą przez młodych jako rozwlekła i nudna. Aż tu pojawiły się Narkoprzygody… Czy nie lepszym sposobem poradzenia sobie z narkotykami jest udowodnienie widzowi, że po ich zażyciu zamieni się w kompletnego idiotę, będącego w stanie jedynie próbować odbyć stosunek ze stołem? Kto chciałby zostać takim frajerem? W całej głupocie i tandecie filmu Royala upatruję szansy na jakiś wychowawczy skutek. Gdyby oceniać produkcję pod kątem sztuki filmowej, zalety można by zliczyć na palcach jednej ręki, za to wad byłyby dziesiątki. Ładne kolory, światło i niektóre ujęcia kamery to nie wszystko.
Od żartów o penisach, cipkach, odbytach i ćpaniu atmosfera produkcji robi się nieznośna, ciężka, wręcz mało śmieszna. Ileż można słuchać o chęci „ruchania czyjejś matki” albo „lizaniu jajek i podniecaniu się zapachem tyłka”. Jedynie te momenty filmu, gdy bohaterowie robią coś wyjątkowo abstrakcyjnego w postaci starć z policją nieco przypominających walki np. z Polara, wprowadzają nieco lepszy jakościowo surrealistyczny klimat. Szwankuje także montaż. Niekiedy kolejne postaci zjawiają się tak chaotycznie, że ma się wrażenie braku jakiejś kluczowej sceny, żeby wytłumaczyć widzowi, co się w tzw. międzyczasie wydarzyło. Nie sposób utożsamić się z bohaterami skaczącymi, gestykulującymi i krzyczącymi właściwie przez 100 procent czasu ekranowego. Reżyser zamienił ich w obskurną parodię klaunów, przez co zatarł się głębszy przekaz filmu, o ile w ogóle twórcy założyli sobie coś takiego jak drugie dno. Mam nadzieję, że tak. Zakładam chęć przedstawienia mody na branie narkotyków jako rodzaj czegoś głupiego, po młodzieżowemu rzec by można – boomerskiego.