search
REKLAMA
Recenzje filmów, publicystyka filmowa polska, nowości kinowe

MUMIA. Zabalsamowany Tom Cruise, czyli coś tu gnije

Radosław Pisula

9 czerwca 2017

REKLAMA

Każde duże studio chce dzisiaj, po monstrualnym sukcesie Marvel Studios, odpalić swoje współdzielone filmowe uniwersum. I w sumie nie ma w tym nic dziwnego, ponieważ nawet słabsze odłamy takiego świata zazwyczaj dobrze się sprzedają, gdyż widz chce poznać kolejne fragmenty większej układanki, wpadając w pułapkę serialowej narracji. Do takich wygibasów produkcyjnych trzeba mieć jednak przede wszystkim silną markę – na tym swoje sukcesy opierają w tej chwili Disney (Marvel, Gwiezdne wojny) oraz Warner Bros. (DC, Harry Potter). A teraz do zabawy próbuje dołączyć Universal Pictures, wyciągając z katakumb cały zastęp gotyckich potworów, które cieszyły się ogromną popularnością w latach trzydziestych i czterdziestych. Czy jednak zamienianie tych niezaprzeczalnych ikon kina grozy w zespół supermaszkar nasyconych CGI ma rację bytu? Na pierwszy ogień studio serwuje widzom postać najbardziej zasuszoną historycznie, której czoła stawia zawsze cenny boxoffice’owo Tom Cruise.

W sumie nie jest to pierwsza próba odpalenia przez Universal blockbusterowego Dark Universe, bo kilka lat temu początkiem cyklu miał być Dracula: Historia nieznana, ale artystyczna i finansowa porażka produkcji doprowadziła do tego, że studio zakopało projekt głęboko w ziemi i teraz udaje, że nigdy nie istniał, a nowym początkiem ma stać się właśnie Mumia. I trzeba jasno podkreślić już na wstępie, że wyszłoby wszystkim bardziej na zdrowie, gdyby jednak nie wyłaziła z sarkofagu.

Film Alexa Kurtzmana jest potworny – ale nie w tych aspektach, w których powinien. Przede wszystkim historia to całkowity bajzel na poziomie konstrukcji. Trzy różne osoby odpowiadały tutaj za pomysł (Jon Spaihts, Alex Kurtzman, Jenny Lumet), trzy inne spisywały to do kupy w scenariuszu (David Koepp, Christopher McQuarrie, Dylan Kussman). I można bez problemów zaznaczyć, które łaty kto doszywał do filmu, bo po prostu do siebie nie pasują – niby całość tworzy jakąś tam narrację, ale spójność produkcji sypie się niemożliwie. Mamy więc Toma Cruise’a – żołnierza i cwaniaka kradnącego artefakty przy okazji pracy na Bliskim Wschodzie, przypadkowo odnajdującego i uwalniającego morderczą mumię, przez co staje się jej wybrankiem, sprowadzając chaos na Londyn – któremu jest podporządkowany cały film i widać, że jego nadworni scenarzyści (Koepp i McQuarrie) chcą bardzo udowodnić, iż ten facet po pięćdziesiątce nadal może uchodzić za młodego gwiazdora kina akcji. Jasne, cały czas ma w sobie dużo energii i umie utrzymać tempo, ale niestety czasu nie oszuka. Zbyt często widać tu jego zmęczenie, a pozowanie na zuchwałego superżołnierza wypada nad wyraz nieprzekonywająco – niestety Cruise na ekranie już dzisiaj nic nie musi (co napędza młodsze gwiazdy blockbusterów), a już tylko może. Nie chcę tego filmu zestawiać z rewitalizacją serii z 1999 roku, bo stycznych jest tu naprawdę niewiele, ale tam Brendan Fraser chciał się wykazać – kumulował w sobie cechy pulpowego poszukiwacza przygód, czego tutaj wyraźnie brakuje. Bo i postać jest podobna – obaj są awanturnikami węszącymi za artefaktami (chociaż z różnych pobudek), ale tylko Fraserowi naprawdę się chciało coś na ekranie robić. Cruise po prostu odbębnił kolejny blockbuster, trochę pobiegał i może spokojnie czekać, aż inne potwory dołączą do paczki.

Ale, co najdziwniejsze, ten gwiazdor jadący na niskim biegu nadal jest jednym z jaśniejszych punktów widowiska, gdyż dwa pierwsze akty rozpisane są jeszcze jakby pod inny film – niebędący częścią współdzielonego uniwersum. Oprócz rozwodnionej blockbusterowej akcji i tanich rozwiązań znalazło się tutaj również sporo miejsca na naprawdę niezłą zgrywę z tematyki filmu, podkreślaną przez postać Cruise’a – bohater ma kilka naprawdę kapitalnych reakcji na nadnaturalne wydarzenia, podawanych w sposób przypominający komediowe przygody potworów Universalu z cyklu filmów, gdzie spotykały się z komikami Abbottem i Costello. W tej części – dosyć pociesznej, kampowej, mającej jakieś tam znamiona przygody, film potrafi kilkukrotnie wywołać uśmiech i pozwala przymknąć oko na naszpikowaną sztampowymi zagrywkami całość. Niestety w trzecim akcie producenci nagle sobie przypominają, że „hej, przecież to ma być początek całego uniwersum, a my tutaj sobie tak śmieszkujemy!” i scenarzyści na szybko musieli jeszcze bardziej rozwodnić i tak już niesamowicie rozlazłe wątki, prowadząc historię do tragicznego finału, będącego ukoronowaniem marazmu współczesnych blockbusterów.

W pierwszej połowie znajdziemy jeszcze kilka niezłych ujęć, jakieś zgrabniej nakręcone sceny, jeden, dwa błyskotliwe dialogi, ale finał wrzuca to wszystko do kosza i Dark Universe naprawdę podkreśla swoją nazwę: robi się niezwykle ciemno, scenografia na dobre pół godziny to tylko kamienie na kamieniach leżące na kamieniach, czasami dodatkowo wpadające do wody, festiwal CGI chełpi się swoimi możliwościami spaskudzenia scen akcji, a minimalny rozwój bohaterów zostaje sprowadzony do garści czerstwych dialogów i kuriozalnego rozwiązania całej sprawy, wyjętego z notatnika nieletniego autora fanfików. Film sypie się w oczach, chociaż już start nie był szczególnie udany, a widza przy tym świecie może trzymać jedynie ciekawość, jak uda się ten absurd (nawet w ramach filmów o gotyckich potworach) połączyć w przyszłości w całość.

I naprawdę szkoda, że zatrudniono cały zastęp ludzi do rzucania w siebie pomysłami, próbując szybko podczepić się pod popularność wspólnych światów, zamiast dać to jednej, góra dwóm osobom, które miały szansę złożyć z tego przynajmniej dającą się oglądać produkcję – bo wyjściowy materiał to nadal znakomita forma do modelowania, co udowodnił Stephen Sommers osiemnaście lat temu. A tutaj tylko marnują się aktorzy – Cruise ma nadal kilka niezłych momentów, chociaż ktoś mu musi dosadnie powiedzieć, że Nathanem Drake’em już nie zostanie; Sofia Boutella prezentuje się naprawdę ciekawie i momentami hipnotyzuje, ale nie ma zbyt dużo do zagrania; a najjaśniejszym punktem całości jest Russell Crowe w roli Doktora Jekylla, który bez dwóch zdań najlepiej bawił się na planie i tą małą rólką dużo lepiej zapowiada uniwersum niż cały otaczający go film. Niestety zupełnie nie wypaliła Annabelle Wallis w roli partnerki Cruise’a – strasznie słabo rozpisana, znowu sprowadzająca w założeniach istotną postać kobiecą do roli dodatku, w ostatecznym rozrachunku zupełnie zbędna. I jeszcze została scharakteryzowana w kluczu bohaterek filmów Michaela Baya, bo żeby pokazać, że jest inteligentna, musi najpierw założyć okulary i siąść przed laptopem.

Brak w tym filmie życia, klimatu przygody, bezpretensjonalnej rozrywki, chemii między bohaterami – a widać, szczególnie na początku, że pulpowa energia zmagazynowana w materiale źródłowym aż wrzeszczy gdzieś pod pancerzem niechlujnego scenariusza. Nawet muzyka popadająca w patetyczne tony nie potrafi dopasować się do ekranowej akcji, która i tak jest już dostatecznie mocno rozbita pomiędzy leniwą przygodówką, nieefektywnym horrorem i przyozdobionym często paskudnym CGI blockbusterem. Mumia to falstart Dark Universe, produkcja do połowy zwyczajnie przeciętna, a w finale zdewastowana, podkreślona wymęczonym scenariuszem (absolutnie paskudne ekspozycje, tłumaczące każdą rzecz bezpośrednio, przypominane co kilkanaście minut) i kilkoma próbującymi wykrzesać coś z tego rozgardiaszu aktorami. Ten świat nadal ma potencjał na wysyp całkiem niezłych wariacji na temat klasycznych potworów, ale zdecydowanie muszą zostać przydzieleni do nich zupełnie inni twórcy – najlepiej niedotknięci jeszcze zarazą trawiącą współczesne taśmowe superprodukcje. Niech kino rozrywkowe zacznie znowu po prostu bawić, a horror straszyć, zamiast natrętnie uderzać głową w ekran z tabelkami Excela.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA