STAR TREK: DISCOVERY: Odlot (na razie) bez polotu
Czy Star Trek: Discovery śmiało zmierza tam, gdzie żaden człowiek wcześniej nie dotarł? Nie. Stawia raczej małe, asekuracyjne kroki tam, gdzie niektórzy już byli, ale nie odkryli niczego przełomowego. Test Bechdel zdany, kosmo(s)polityczna wizja Gene’a Roddenberry’ego przedłużona, poprawna politycznie aluzja do współczesnego świata uczyniona, ale tytułowe Odkrycie pozostaje pustym frazesem. Przynajmniej na razie.
Ubiegły rok stanowił pięćdziesiątą rocznicę powstania serialu telewizyjnego, który z biegiem czasu przeistoczył się w światowy fenomen popkulturowy; a ostatnie lata – począwszy od 2009 – upływają pod znakiem prób przywrócenia świetności serii. Filmy w reżyserii J.J. Abramsa i Justina Lina raczej wypaczyły i spłyciły potencjał uniwersum. Zamiast logiki ujęcia profesjonalizacji w odkrywaniu kosmosu na celownik wzięły akcję i pościgi, a charaktery postaci były nazbyt buńczuczne i młodzieżowe. Obrazy te nie były pozbawione istotnych zalet w ramach kinowej rozrywki, miały też na uwadze fanów – puszczając im tu i ówdzie oko, ale o prawdziwym startrekowym duchu nie było mowy. Co więcej, scenariusze filmów zakładały alternatywny bieg historii, toteż trudno je w ogóle zaliczyć do uniwersum kontynuowanego od 1966 roku w serialach Star Trek, Star Trek: Seria animowana, Star Trek: Następne pokolenie, Star Trek: Stacja kosmiczna, Star Trek: Voyager i Star Trek: Enterprise oraz dziesięciu kinowych obrazach, zrealizowanych w latach 1979–2002. Pełnoprawnym następcą (a z punktu widzenia chronologii zdarzeń: prequelem) tychże jest właśnie Discovery.
Pierwszy odcinek, złożony z dwóch części, rozczarowuje. Akcja przenosi nas do wydarzeń sprzed pierwszej serii, konkretnie: do roku 2256. Wracamy do znanej scenografii kapitańskiego mostku, na którym podejmowane są decyzje w sprawach załogowego lotu kosmicznego. Tym razem trafiamy na pokład statku, dowodzonego przez kapitan Georgiou – w tej roli Michelle Yeoh. Jednak w przeciwieństwie do każdego poprzedniego serialu i filmu nie obserwujemy wydarzeń z punktu widzenia dowódcy. Główną bohaterką jest Michael Burnham. To młoda kobieta wychowana przez rasę Wolkanów – jej mentorem i nauczycielem był doskonale znany fanom Sarek (prywatnie – ojciec pana Spocka). Konflikt między emocjami a rozumem odciska piętno na tej postaci i prowadzi do rozpoczęcia wojny z dawnymi przeciwnikami Gwiezdnej Floty…
Scenariusz pilota kipi od napięć i konfliktów, w których udział biorą jednoznaczne, jednostronne postacie – chociaż, trzeba przyznać, że zagrane na pograniczu ekspresyjnej werwy i startrekowej „sztywniackiej” maniery, co stanowi ciekawe połączenie. W odcinku pierwszym nie dowiadujemy się wiele o bohaterach, poznajemy jedynie fragmenty ich historii. No dobrze, może Michael pokazuje pazur swoją odważną, emocjonalną decyzją o wyjściu w przestrzeń kosmiczną w obliczu oczywistego zagrożenia życia, ale to chyba wszystko. O relacjach między nią a kapitan Georgiou więcej słyszymy z dialogów niż z samych wydarzeń. Akcja zawiązuje się w momencie napotkania przez załogę tajemniczego obiektu, który okazuje się być statkiem Klingonów – wojowniczej, dumnej i groźnej rasy. Ci znani są już od samego zarania startrekowych dziejów, jednak w Discovery doczekali się liftingu: makijaże i charakteryzacje aktorów oraz dekoracje statku kosmicznego olśniewają, chociaż zmiany w wyglądzie rasy i ich otoczenia mogą wydawać się niepotrzebne.
Tak więc początkowo Discovery niebezpiecznie zmierza w kierunku Gwiezdnych wojen, a nie Star Treka. Drugi odcinek pogłębia konflikt jeszcze bardziej, oferuje kosmiczne eksplozje, strzelaniny, pokojowe negocjacje podczas wymian laserowych pocisków, brawurowe teleportacje i dramatyczne wydarzenia. Dopiero trzeci odcinek przynosi pozytywną zmianę. Poznajemy w nim w końcu kapitana i załogę, której będziemy towarzyszyć (prawdopodobnie) do końca serialu. Burnham dołącza do nich, poznaje motywację kapitana Lorki, ściera się z oficerem naukowym – Stametsem i zyskuje „przyjaciółkę” w postaci wygadanej i bezpośredniej kadetki Tilly. Pierwszym oficerem Discovery jest z kolei przedstawiciel rasy Kelpien – porucznik Saru, w którego wcielił się Doug Jones. I to właśnie trzeci epizod w końcu przenika duch Roddenberry’ego, chociaż niezupełnie – daje jednak nadzieję na coś więcej.
Podobne wpisy
Za Discovery odpowiedzialni są Alex Kurtzman – współscenarzysta kinowej, „reaktywowanej” serii Star Trek – i Bryan Fuller, współtwórca Stacji kosmicznej i Voyagera. Scenariusz tworzył m.in. Akiva Goldsman – nierówny autor zarówno dobrych skryptów (Piękny umysł) jak i koszmarnych (Batman i Robin), podobno palce w tekście maczał również Nicolas Meyer (Gniew Khana). Ten symetryczny podział niemal wizualizuje się w kształcie serialu: pierwsze trzy odcinki to coś dokładnie pomiędzy „klasyczną” serią złożoną z pięciu seriali a nową jakością, stworzoną na potrzeby młodej widowni, spragnionej raczej formy niż treści. Przyjrzymy się bliżej kilku bolączkom, które same rzucają się w oczy.
Sarek, znany publiczności z poprzednich odsłon cyklu, komunikuje się z Burnham za pomocą wspólnej jaźni. W pewnym momencie ta zauważa grymas na twarzy swojego dawnego mentora. Pyta, co się dzieje, i dowiaduje się, że rodzaj komunikacji, którym się właśnie posługują, jest dla niego bardzo wyczerpujący fizycznie. Po chwili namysłu mówi: „więc zostaw mnie”. Warto ustalić coś na dla porządku rzeczy: jeśli Wolkan ryzykuje i komunikuje się z kimś, kto jest w stanie zagrożenia, to nie robi tego po to, żeby się pożegnać. Burnham powinna o tym doskonale wiedzieć i nie przypuszczać, że Sarek ryzykuje tylko po to, by się z nią pożegnać.
Burnham prosi komputer pokładowy o wypuszczenie z celi. Komputer odpowiada, że taka procedura wypuszczenia więźnia może być podjęta jedynie w przypadku zagrożenia życia. Co więc robi bohaterka? Stwierdza: „to jest sytuacja zagrożenia życia. Umrę, jeśli mnie nie wypuścisz”. Komputer nadal odmawia, więc bohaterka podejmuje całkiem logiczny wywód i przekonuje program do uwolnienia jej. Teoretycznie wszystko w porządku, jednak problem polega na tym, najpierw została wyjaśniona puenta, a potem usłyszeliśmy dowcip.
W trzecim odcinku bohaterka wyraźnie akceptuje karę za swoją niesubordynację i uważa, że powinna ją odbyć. Przypomina kilkukrotnie, że najwyższą wartością jest dla niej przestrzeganie regulaminu Floty. I co robi kilka minut później? Wymyka się ze swojej kajuty i udaje do zastrzeżonego miejsca za pomocą skradzionego identyfikatora swojej współlokatorki…
Tym, co naprawdę służy Discovery, to wygląd. Star Trek w końcu wygląda tak, jak powinien. W obiektywie znakomitego operatora Guillermo Navarro kosmos przytłacza: pięknem, kolorytem, wrażeniem przestrzeni i niewypowiedzianym zagrożeniem. Kosmiczne wędrówki nigdy nie wyglądały tak wspaniale i realnie. Drażnić może nieco tendencja do przekrzywiania kamery w wielu scenach i Abramsowskie flary (czyli charakterystyczne odbicia światła od soczewki kamery, mające postać podłużnych, kolorowych świateł), rzucane bez namysłu co drugie ujęcie, ale należy się chyba do nich przyzwyczaić – wszystko wskazuje na to, że będą one wyznacznikami wizualnego stylu tej serii. Projekty statków i kostiumów podrasowano nieco, ale zachowano klimat oryginału. Całość prezentuje się znakomicie w każdym kadrze.
Na temat teoretycznych urządzeń i rozwiązań oraz pomysłów ze Star Treka i Następnego pokolenia, Lawrence Krauss – fizyk i kosmolog – napisał popularnonaukowy esej, teoretyzując ich działanie i istnienie w prawdziwym świecie. Okazało się, że garść z nich była solidnie podparta naukowymi faktami i prawami fizyki, inne już mniej, ale też niezupełnie rozmijały się z prawdą. Czy Discovery przyniesie pytania, na które naukowiec mógłby szukać odpowiedzi? Nie wydaje mi się, żeby poświęcił swój czas problemowi potencjalnej wojny z Klingonami. Poprzednie seriale w niemal każdym odcinku zadawały inteligentne, przewrotne lub istotne kwestie związane z postępem technicznym i technologicznym i teoriami na temat przyszłości a także rolą i znaczeniem człowieczeństwa w odniesieniu do wszechświata. Kto nie pamięta Mr. Daty i jego prób zrozumienia, na czym polega niezwykle ludzka cecha: poczucia humoru? Albo pertraktacji pomiędzy chciwymi Ferengi na pokładzie Deep Space Nine? Kto nie drżał na myśl o asymilacji całych cywilizacji przez nigdy niezrozumianego Borga? W Discovery nikt nie podnosi takich kwestii. Pierwsze trzy odcinki prowadzą nas na wojnę, a nie naukową wyprawę. Czekam na dalszy ciąg z dużą obawą, mimo że seanse sprawiają mi względną radość.
korekta: Kornelia Farynowska