MŚCICIEL
Kiedy w 1972 roku 42-letni Clint Eastwood po raz pierwszy w historii Dzikiego Zachodu usiadł również po drugiej stronie kamery, miał już za sobą bardzo dobrze przyjęty debiut reżyserski w postaci psychologicznego thrillera Zagraj dla mnie Misty. W podobnym tonie oraz równie poważnym stylu twórca ten nakręcił swoje kolejne dzieło, w oryginale ochrzczone High Plains Drifter (tytuł właściwie nieprzetłumaczalny na polski, bo będący zlepkiem nazwy subregionu Wielkich Równin amerykańskich oraz ichniego określenia włóczęgi). Western utrzymany został wyraźnie w duchu dzieł Sergia Leone, i tak jak one, ma swoje ujście w rzeczywistości – dalece jednak posępniejszej oraz jednocześnie bliższej współczesnemu widzowi. Dlatego też i Mściciel okazał się kinem zdecydowanie mroczniejszym od większości włoskich dokonań…
Scenariusz pióra Ernesta Tidymana i (niewymienionego w napisach) Deana Riesnera zainspirowany został wydarzeniami z roku 1964, kiedy to w nowojorskiej dzielnicy Queens doszło do brutalnego morderstwa Kitty Genovese. Niespełna 30-letnia kobieta została zadźgana nożem, a następnie zgwałcona przez działającego w pojedynkę mężczyznę – tuż pod swoim domem, na oczach sąsiadów i wielu świadków, z których przez bite pół godziny trwania zbrodni (!) nikt nie odważył się wezwać policji, powstrzymać napastnika, jakkolwiek zareagować (to częste niestety zjawisko psychologowie nazwali potem syndromem Genovese – niezbyt chlubne „zadośćuczynienie” ofierze).
Dokładnie tak też dzieje się w filmowym miasteczku Lago, w którym trzech najemnych bandytów katuje na środku ulicy szeryfa. Mieszkańcy w milczeniu przyglądają się powolnej agonii ich własnego stróża prawa, którego po śmierci chowają w nieoznaczonym grobie, dosłownie zamiatając całą sprawę pod dywan. Życie toczy się dalej – leniwie, jak to na prowincji, gdzie ludzi trzyma jedynie pobliska kopalnia. Aż pewnego dnia, dosłownie znikąd, w miasteczku pojawia się milczący nieznajomy – oczywiście o twarzy samego Clinta. Diablo podobny do zmarłego pozostaje jednak anonimowy dla obywateli Lago, co bynajmniej nie przeszkadza mu zajść im od razu za skórę. Wykorzystując ich słabości oraz wrodzony strach o własne, niewiele warte życia, szybko zaczyna się rządzić…
Dalszą fabułę… wcale nie tak łatwo przewidzieć. Chociaż polski tytuł chciałby mówić wszystko, High Plains Drifter ma do zaoferowania znacznie więcej niż tylko kolejną opowieść o zemście pośród dzikiej prerii Stanów Zjednoczonych. W dodatku motywy działania bezimiennego bohatera Eastwooda i jego pochodzenie do samego końca pozostają wyłącznie w sferze domysłu widza, któremu w sprytny sposób jedynie zasugerowano potencjalny łącznik pomiędzy przybyszem a szeryfem. W tego ostatniego wcielił się wbrew pozorom nie sam gwiazdor, lecz jego… kaskader, Buddy Van Horn, z którym aktor wielokrotnie współpracował już wcześniej, a który rzeczywiście był do niego fizycznie mocno zbliżony (jak na ironię, w tym konkretnym tytule Clinta dubluje George Orrison).
Zresztą porachunki „człowieka bez imienia” z jego oprawcami – do których, rzecz jasna, dochodzi w finale – są tu zaledwie dodatkiem do bardziej wnikliwej, niekiedy zaskakująco dojrzałej intrygi, która skupia się przede wszystkim na relacjach pomiędzy mieszkańcami; na tym, jakie piętno odcisnęła na nich dawna zbrodnia (o ile w ogóle jakieś), w końcu również na duchowym rozliczeniu z tejże. Pomiędzy wszechobecnym syfem tego odizolowanego od świata oraz Boga miejsca, które z czasem okaże się istnym piekłem na ziemi, oraz sporą brutalnością samej formy (w Wielkiej Brytanii film ledwo uniknął niechlubnej kategorii X) udało się Eastwoodowi pięknie uwydatnić różne oblicza Dzikiego Zachodu – niektóre zaiste dzikie same w sobie.
Tym samym jego Mściciel przeszedł do historii jako jeden z pierwszych reprezentantów antywesternu, czyli kina w bezpardonowy sposób rozprawiającego się z romantycznym mitem tego miejsca – mitem, który jeszcze do niedawna sam Clint, nie tylko u wspomnianego Leone, wszak jeszcze na swój sposób budował (a który jeszcze potem wspomni w nostalgicznym Bronco Billym).
Nie dziwi zatem, że wkrótce po premierze filmu doszło do krótkiego spięcia pomiędzy Eastwoodem, a księciem „czystej” formy gatunku, Johnem Wayne’em, którego zaprezentowana na dużym ekranie mroczna wizja rozwścieczyła wystarczająco, aby pogrzebać niestety jakąkolwiek szansę na współpracę obu legend. I to pomimo faktu, iż także zmarły jeszcze w tej samej dekadzie Duke sam nieraz w gorzki sposób obnażał dziecięce marzenia o kowbojskich przygodach w stepie szerokim (acz do samego końca pielęgnował jego piękno, którego okiem, nawet sokolim, zmierzyć nie sposób).