MOWGLI: LEGENDA DŻUNGLI. Gollum razem z gwiazdami bawi się zwierzętami
Zaledwie dwa lata po wielkim kasowym sukcesie, jaki zanotowała nowa, aktorska Księga dżungli wyprodukowana przez studio Walta Disneya, powstał kolejny film inspirowany słynnymi opowiadaniami Kiplinga. Tym razem szczęścia spróbowała wytwórnia Warner Bros., sygnowana szyldem Netfliksa, z Andym Serkisem zasiadającym na stołku reżyserskim. Niby filmowe déjà vu nie jest niczym nadzwyczajnym, ale w tym konkretnym wypadku nie potrafiłem zrozumieć sensu powoływania nowej wersji znanego tytułu, ponieważ ryzyko porażki w pojedynku na porównania było aż nazbyt widoczne.
Wypada więc powiedzieć, że Andy Serkis porwał się z motyką na księżyc. Był tylko jeden sposób na to, by zachować w tej powtórce twarz i nadać kolejnej Księdze dżungli jakiś sens. Powinno się ją nakręcić w radykalnie innym stylu. Pierwsze słuchy o tym, co tworzyć ma Serkis, zdawały się właśnie to potwierdzać. Ze słów reżysera można było wywnioskować, że jego film będzie o wiele mroczniejszy i dosadniejszy niż wygładzona i kolorowa wizja Jona Favreau. Stopniowo jednak, w miarę postępu produkcji i wypływania kolejnych informacji – czego kulminacją było wypuszczenie zwiastuna – wyszło na jaw, że albo Serkis nie miał tak naprawdę innego pomysłu na tę historię, albo wytwórnia nie miała odwagi, by dać wstępnym założeniom zielone światło.
Podobne wpisy
Mowgli: Legenda dżungli zgadza się na poziomie przesłania (choć nie w stu procentach). Dżungla ponownie staje się zatem alegorycznym obszarem, w którym na skutek istnienia żelaznych praw możliwe było stworzenie utopijnego społeczeństwa. Z kolei żyjące w dżungli zwierzęta ponownie stały się odbiciem ludzkich postaw i ideałów, także tych spowitych mrokiem. Główny bohater w końcu i tym razem stał się symbolem odwiecznego rozdarcia między naturą a kulturą, w jakim tkwi człowiek. Ubolewam jednak, że całkowicie po macoszemu potraktowany został wątek dominacji człowieka nad ogniem, a co za tym idzie, bycia nadrzędnym drapieżnikiem. To, co stanowi motor napędowy fabuły Disneyowskiej wersji Księgi…; to, co uwypukla jednocześnie podstawową różnicę między człowiekiem a zwierzętami i określa też, do jakiego stada Mowgli winien zostać przyporządkowany, w filmie Warner Bros. niemal kompletnie zostaje pominięte. Bohater dostaje do ręki nóż, by wykorzystać go przeciwko Khanowi, ale jego motywacją nie jest nadanie znaczenia własnej tożsamości, a jedynie ulegnięcie potrzebie zemsty, lub, jak kto woli, zademonstrowanie siły.
Serkis, realizując scenariusz Callie Kloves, ułożył tematykę bardzo przewidywalnie – nie odważył się na pożądane wolty i radykalizm, mogące ukazać dżunglę jako brutalne miejsce nieustannego tarcia się dobra ze złem (bo m.in. to chciałbym zobaczyć). Oddam jednak mu pełną sprawiedliwość, mówiąc, że jednak gdzieniegdzie przemycił odważniejsze zabiegi, nadające historii dojrzalszy ton. Widz uświadczyć może np. krwi jako rezultatu brutalnych pojedynków. Z kolei realistyczny wygląd mord niektórych zwierząt niejednego może odstraszyć. W końcu też bohater w stosunku do swego głównego oponenta także jest nieco odważniejszy. Niewiele to jednak zmienia, bo tak po prawdzie, stosunkowo mało jest w Mowglim tego brudu. Rodzinna aura emanująca zarówno z relacji zachodzących między bohaterami, jak i z samego miejsca akcji nie pozwala na dostrzeżenie ewidentnych różnic w tonacji, tylko w teorii zachodzących między tym tworem a poprzednimi filmami Disneya.
Zapytacie zatem, co kompletnie mnie nie zdziwi – jeśli nie tonacją, to czym Serkis postanowił się wyróżnić? Otóż wychodzi na to, że jego podstawowym pomysłem na nową wersję adaptacji Kiplinga był werystyczny design zwierząt, a co za tym idzie, niezwykle efektowne zastosowanie technologii motion capture, która nie od dziś stanowi dla Serkisa (odtwórcy wielu „komputerowych” ról, w tym przede wszystkim Golluma z Władcy Pierścieni) chlubną specjalizację. I tu znowu – paradoksalnie nie jest to jednak element, który powala w filmie na kolana i którym twórcy mogą się chwalić. Owszem, mimika zwierząt, wzbogacona głosem znanych aktorów (m.in. Cate Blanchett, Christiana Bale’a, Benedicta Cumberbatcha*), potrafi momentami wywołać na plecach ciarki, ale chyba tylko na odpowiednim zbliżeniu. Gdy bowiem kamera na moment ukazuje wydarzenia z oddali, uwidocznione zostają szwy – CGI jest w tych momentach aż nazbyt widoczne.
Do tego dochodzi jeszcze fakt, że w pierwszym akcie opowieści ewidentnie wyczuwalne jest kręcenie filmu na ograniczonej przestrzeni studia, przez co dżungla, nie dość, że stwarza wrażenie wybitnie małego, to w dodatku także nieprawdziwego miejsca. Podczas każdorazowej bieganiny Mowgliego w zaroślach bałem się, że niczym bohater Truman Show w pewnym momencie odbije się on od ściany studia.
Jasne, ci którzy zwrócą mi uwagę, że narzekam dla narzekania, bo przecież Serkis zrobił, co miał zrobić – podszedł do tematu nieco poważniej, a i realizatorsko także stanął na wysokości zadania – będą mieli poniekąd rację. Zawsze jednak korci mnie zadać w takiej sytuacji jedno, zasadnicze pytanie – po co? Po co tworzyć film, który tak mało ma do dodania w świetle kilku poprzednich adaptacji Kiplinga, w tym tej ostatniej, moim skromnym zdaniem kompletnej? W ocenie Mowgliego… słowem kluczowym wydaje się zatem wtórność. Cały film stwarza wrażenie, jakby był wtórny nie tylko względem innych Ksiąg dżungli, ale także względem użytej w nim technologii. Nie jest bowiem tak, że ten efektowny motion capture został użyty w filmie po to, by go uatrakcyjnić, a wręcz odwrotnie. To film, który został nakręcony tylko po to, by dać twórcy pole do zaprezentowania widowiskowej technologii, w której on sam jest rozsmakowany. Ani to ambitne, ani potrzebne.
* Cumberbatch musiał pewnie zaśmiać się pod nosem, gdy podrzucono mu scenariusz Mowgliego. Po raz kolejny bowiem zaproponowano mu rolę Khana, ale tym razem z zupełnie innego świata.