BATMAN. Stracona szansa?
Naiwnego Batman zbawia świat z Adamem Westem trudno obecnie traktować inaczej niż slapstickową kreskówkę. Gotyckie Batmany Tima Burtona to ubrane w komiksowy kostium opowieści o samotności, o żalu i o rozpaczy. Kampowy Batman Forever i jego niesławny sequel zdają się powoli wracać do łask. Udowadniają, że mroczny rycerz jednak lubi się z kolorami, a miasto może być parkiem rozrywki, a nie wylęgarnią narkomanów i samobójców. “Realistyczne” ujęcie tematu w trylogii Christophera Nolana było nowym otwarciem dla gatunku. Dwuznacznym etycznie spojrzeniem na czas terroru (kiedy jest się oprawcą, kiedy ofiarą), odbiciem społecznych lęków i wiodących niepokojów. W filmach Zacka Snydera (Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, Liga Sprawiedliwości Zacka Snydera) wizualny eksces i monumentalność wizerunków przeniosły superbohaterów w fantastyczny, mitologiczny porządek. Bogowie nie z tej ziemi. Dodajmy jeszcze rynsztokowego Jokera Todda Phillipsa, który (zręcznie bardzo, ale tak, tak: na kolanach przed Martinem Scorsese) rzucił Gotham City w nieco inne filmowe rejony.
Mniejsza o ocenę jakości, estetyczne preferencje i fabularną prostotę czy jej zawiłości. Do każdej realizacji bardzo łatwo przylepić konkretną łatkę i wyrazistą stylistyczną konwencję. Popkulltura nie znosi jednak próżni. Batman znowu powraca. Nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni. Jakie Gotham City i jakiego Człowieka Nietoperza przywozi nam tym razem Matt Reeves?
Za Batmanem (Robert Pattinson) dopiero dwa lata działalności. Największe osiągnięcia to na ten moment sianie zamętu w mieście, obicie kilku rzezimieszków, unieszkodliwienie drobnych sklepowych złodziejaszków i niewątpliwie zyskanie popularności w przestępczym półświatku. W prologu, Bruce głębokim, niskim głosem z offu tłumaczy: “Mówią, że ukrywam się w mroku. To nieprawda. Ja jestem mrokiem”. Odrobinę to liryczne i odrobinę nadęte. Na pewno jest jednak aż nadto dosłowne. Pierwsze minuty Batmana są niestety symptomatyczne dla całego filmu. Matt Reeves daje miejsce i czas, by wyrazić każdą myśl, wszystko dokładnie wyłożyć, po stokroć przegadać i ponownie powtórzyć. Dotyczy to w tym samym stopniu wyrażania emocji, co scenariuszowo niezbyt czystego przeprowadzania przez wiodący kryminalny wątek.
Startuje on w momencie, gdy w mieście pojawi się Riddler (Paul Dano) – złoczyńca z zupełnie innej ligi niż dotychczasowi rywale mrocznego rycerza. Człowiek Zagadka nie owija w bawełnę i serię swoich morderstw zaczyna od burmistrza miasta. Każdej ofierze towarzyszy jakaś łamigłówka i list adresowany do Batmana. Krucjata Riddlera ma oczywiście swoje motto: Koniec kłamstw. Najwyższy czas, by udowodnić, jak złe, jak skorumpowane i zepsute do cna jest Gotham City. Od szeregowych policjantów, po najwyższe miejskie władze. Dość wtórna, ale zasadna motywacja. Niech będzie. Po burmistrzu będą więc kolejni pojmani, kolejni torturowani. Riddler coraz wyraźniej zaznaczać będzie swoją obecność, ale sam film zaczyna wtedy fabularnie boksować w miejscu. Dostajemy za mało elementów układanki, by rozwiązać zagadkę, a powtarzane, podobnie zainscenizowane sekwencje zabójstw i tortur tracą na wymowności. Za pierwszym razem szok, za czwartym wzruszenie ramion.
Batman niestety cierpi na swoją stateczność. Wynika to oczywiście z nieco innej wizji Człowieka Nietoperza, akcentującej bardziej jego detektywistyczne umiejętności, zdolności analizy tropów i poszlak. Matt Reeves zbyt często jedynie stawia swoich bohaterów w niedoświetlonym pomieszczeniu. Ci oglądają ściany, ślady na podłodze, przeglądają zdjęcia, święcą latarkami po kątach. Początkowo jest to rzeczywiście nowa propozycja, ale przy kolejnych powtórkach wywołuje wrażenie monotonii. Batman jest filmem raczej ciężkim, mozolnym, potrzebującym dużo czasu na nabranie właściwej prędkości i, co może najistotniejsze, czytelnego kierunku. Wieloma fragmentami fabuła zdaje się opierać na następujących po sobie zadaniach pobocznych, a nie budowaniu spójnej opowieści.
Zalewane nieustannym deszczem Gotham City. Miejski moloch okryty chmurami niepozwalającymi przebić się nawet jednemu promieniowi słońca, nieustannie spowity nocą. Na chodnikach stosy śmieci, w mieszkaniach chlew, rozciągający się od wejściowego progu aż po zlew. Do tego seryjny morderca, wchodzący w grę z poszukującymi go detektywami. Aż się prosi, by za niejedną już sugestią krzyknąć z entuzjazmem, że to Batman w świecie Siedem. Te porównania wydają się zasadne bardziej na płaszczyźnie estetycznej i kreacji lokalizacji. Morderstwa nie porządkują narracyjnej struktury jak w kryminale Davida Finchera. Matt Reeves wykorzystuje je do czego innego i do innego miejsca zmierza. Jeśli Batman to thriller, to dzieje się to przy okazji.
W Batmanie przede wszystkim chodzi o przejażdżkę po Gotham City. Za rączkę z wszystkowiedzącym narratorem. Od jaskini i willi Bruce’a, przez zniszczone stacje metra, ciemne uliczki i zaułki, klub Carmine’a Falcone’a (John Turturro), policyjny komisariat czy zakład Arkham. Nie odmówię Batmanowi kilku zjawiskowo wyreżyserowanych i zaaranżowanych sekwencji (montażowy i operatorski popis przy pościgu za Pingwinem, zjawiskowo skomponowana finałowa konfrontacja z armią Riddlera). Audiowizualnie to bez wątpienia pierwsza liga. Od neo-noire’owej świetlnej stylizacji, przez detaliczny wystrój wnętrz, każdy szew prawidziwie wyglądających kostiumów, każdy dźwięk klaksonu z głębi ulicy, po każdy kosmyk włosów. Wszystko jest tip-top.
Nie za każdym razem to jednak wystarcza. Matt Reeves w Batmanie przez trzy godziny ustawia pionki na szachownicy, oprowadza po najważniejszych lokalizacjach i przygotowuje bohaterów do startu w nadciągającym za kilka lat sequelu. Za mało tu konkretnej intrygi, za dużo rozległej wizji lokalnej. Mimo to, każdy fan wysokobudżetowej superbohaterszczyzny powinien w Batmanie znaleźć coś dla siebie.