MAMY TU DUCHA. Solidna i wzruszająca rozrywka dla każdego?
Lata 80. i 90. to czasy kojarzące się z utopijną beztroską życia. Czy rzeczywiście było wtedy tak naprawdę, a może to tylko wymysł i obraz skutecznie wykreowany przez ówczesne kino rozrywkowe i popkulturę? Jak się wydaje, ich idylliczny charakter sprawia, że do dzisiaj wspominamy je z nostalgią i rozrzewnieniem. Wielu współczesnych twórców próbuje odtworzyć tamtą aurę, jednak coraz częściej spotykamy się z poczuciem powtarzalności i brakiem nowych pomysłów na takie filmy. Z jednej strony akcja najnowszej produkcji Netflixa, Mamy tu ducha, nie dzieje się w tamtym okresie, a współcześnie, i jest to silnie podkreślone; scenariuszowo zaś — czujnie podpatruje słynne komedie familijne z epoki, wyjmuje stamtąd i układa kolejne klocki fabularne. Tworzy solidną machinę, która ma powodować uśmiech na twarzy, ale i — a może przede wszystkim — wzruszać.
Historia skrupulatnie opowiedziana przez twórców jest oczywiście prosta i oparta na tym, co wszyscy doskonale znamy. Ot, zwyczajna rodzina z kilkoma problemami wprowadza się do niepokojąco wyglądającej posiadłości, by z czasem odkryć tam ducha. Na wzór E.T. najmłodszy członek familii nawiązuje przyjaźń z obcym, inne postacie zaś zauważają potencjał na uczynienie z niego atrakcji, na której będzie można dobrze zarobić. Konflikt interesów prowadzi do kina z gatunku pogoni i ucieczki, a wszystko w celu ponownego pogodzenia rodziny, nauczenia się szczerych relacji i dorośnięcia do pewnych spraw, niezależnie od wieku. Trudno powiedzieć, czy stylistycznie jest to duchowy następca groteskowego i doskonałego Soku z żuka Tima Burtona, czy bardziej przygodówka na miarę Pogromców duchów. Jednak im dalej w las, tym bardziej odczuć można lata 90. — opowiadające o godzeniu się z traumami rodzinnymi komedie Chrisa Columbusa — a i odrobinę wrażliwości Johna Hughesa do historii młodzieżowych.
Reżyserem Mamy tu ducha jest Christopher Landon, twórca zwariowanych i ostrych humorem slasherów dla dorosłych pokroju Śmierć nadejdzie dziś albo Piękna i rzeźnik. Kluczem do sukcesu jego najnowszego dzieła było porzucenie naleciałości po tamtym brutalnym, dziwnym, dekonstruującym gatunki kinie na rzecz zupełnie innej konwencji, która wymaga znacznie spokojniejszej ręki, a być może i większej uważności. W tym zakresie Landon zdecydowanie dostarczył. Rozczarować się mogą fani poprzednich produkcji reżysera — ze świecą szukać tu dotychczasowych znaków rozpoznawczych jego twórczości. Nie doświadczymy tu szalonych zwrotów akcji, olbrzymiej ilości czarnego humoru, metakomentarzy, a być może najbardziej zadziwiające w tym wszystkim jest częściowe porzucenie szybkiego tempa i dynamicznego rozwoju akcji.
Naturalnie, takie podejście Landona — stosowane w celu przypodobania się zarówno młodszym, jak i starszym — jakkolwiek ostatecznie zaowocowało całkiem udaną produkcją, tak niesie ze sobą szereg wad, a może i u niektórych poczucie rozczarowania. Czy reżyser utracił swojego pazura i bezkompromisowość, czy raczej rzetelnie zrealizował założenia zupełnie odmiennej konwencji? Na tle innych familijnych komedii z ostatnich lat, Mamy tu ducha nie wydaje się tak efektowne. Również w tym kontekście nie jest specjalnie zabawne — a co najwyżej powodujące uśmiech na twarzy. Zamiast rzucać przygłupimi, atrakcyjnymi żartami dla młodszej publiki, twórcy postanowili tu podążyć znacznie subtelniejszą ścieżką. Łatwo odnieść wrażenie po seansie, że bardzo zależało im na starannym opowiadaniu historii poprzez bohaterów, ich rozwój i emocje im towarzyszące. Tym samym nieśpiesznie, drogą pokojową pragną dotrzeć do serca odbiorcy. Swobodnie ktoś mógłby postawić tezę, iż Landon porzucił odważniejsze horrory na rzecz teoretycznie mniej wymagających, bardziej bezpiecznych projektów i skierowanych do szerszej grupy odbiorczej. Mimo tego niezmiernie cieszy mnie fakt, że twórca nie ogranicza się i próbuje bardzo różnych konwencji.
Jak się okazało, reżyser ten, gdy akurat spektakularnie nie rozsadza gatunku od środka — jak odbywało się to w Śmierć nadejdzie dziś czy Pięknej i rzeźniku — okazuje się sumiennym rzemieślnikiem, który podstawowe zasady opowiadania angażujących historii ma wykute na blachę. Nie zdziwiłbym się również, gdyby na pamięć znał każdą klatkę swoich ulubionych filmów rozrywkowych z lat 80. i 90. Zamiast trenować erudycję widza i jego znajomość popkultury, rzucając bezpośrednimi cytatami, Landon zdaje się podchodzić do materii filmowej bardziej intuicyjnie. Nie chce nieustannie wprost, na siłę oddawać hołdu starszym narracjom; buduje po swojemu, jakkolwiek powtarzalny i mało oryginalny jego film by się nie wydawał. Ma w pamięci tamte hity i wie, jak wykreować ogólny nastrój swojej opowieści na ich podobieństwo.
Przyzwyczailiśmy się, że oryginalne filmy Netflixa to zazwyczaj albo przeciętne kino rozrywkowe służące za tło w trakcie niedzielnego popołudnia, albo artystyczne i ciekawsze projekty. Nie chcę mówić, że Mamy tu ducha stanowi jakiś przełom w tej pierwszej kategorii (co to, to nie), ale miło zobaczyć komedię, której twórcy nie są obojętni wobec jej formy. W wielu momentach ciekawie budują nastrój odpowiednimi ustawieniami kamery, jej jazdą i oświetleniem. Słowem, jest to dobre rzemiosło filmowe, które od czasu do czasu potrafi zaserwować kompetentną sekwencję pościgu, czy zagrać nieoczywistym slapstckiem. Innym porządnym atutem są aktorzy, którzy starają się uwiarygodnić wszystkie emocje swoich postaci. Nie ma tu słabego punktu, nawet wśród młodszej obsady; ma to olbrzymie znaczenie, gdy pierwszy plan przejmuje relacja ojca z synem albo wątek romantyczny — obydwa wypadające uroczo. Główną gwiazdą jest tu z pewnością David Harbour, znany użytkownikom Netflixa z megahitu platformy, czyli Stranger Things, którego stylistykę — na granicy przygodówki i horroru — film Landona w niewielkim stopniu odziedziczył. Aktor wypada nad wyraz dobrze, wbrew możliwym oczekiwaniom nie jest specjalnie komediowy, nie szarżuje, ale przy ograniczonej ekspresji (nie zdradzając tu za wiele) wyciąga całe człowieczeństwo z groteskowego bohatera. Harbour z upiora o niefizycznej formie uczynił postać z krwi i kości (pewnie to też zasługa scenariusza) — tu uzyskał przewagę nad wyłącznie zabawnym bohaterem Michaela Keatona z Soku z żuka.
Premiera Mamy tu ducha, jeśli nie zniknie w odmętach Netflixa i pamięci odbiorców jak większość produkcji tego pokroju, może okazać się interesującym sprawdzianem dla kondycji gatunku. Jest to film dość niepozorny, nie tak śmieszny, jak można by się spodziewać, a i jego czas trwania to ponad dwie godziny. Zachowawcze trzymanie się schematów fabularnych, długie rozmowy bohaterów, tłumaczące wprost emocje, jakie ma wyrażać scena (naleciałości kina dziecięcego) i tempo, które co jakiś czas, jak to się mówi: „siada”. Czy publika mimo tych wad, przełknie tę szczerą i ciepłą historię, a jej solidność wystarczy? Czy jeśli film się nie przyjmie, to będzie znaczyć, że nie potrzebuje już po prostu dobrze opowiedzianych, standardowych narracji? Czy w to miejsce publika woli eskapizm i efektowność ponad wszystko? Dowiemy się już niedługo.