MAGNEZJA. Fajerwerki, konfetti i jazda bez trzymanki
Nie jestem wielką fanką polskiego kina. Koniec i kropka. W większości przypadków – nauczona doświadczeniem – po prostu sobie odpuszczam jego oglądanie. Dlatego nigdy nie było mi dane zobaczyć wielu prawdziwych polskich perełek. Ale Magnezja od samego początku miała w sobie coś, co przyciągało mnie do tego filmu. Jakiś niewidzialny głos, który podpowiadał mi, że to będzie najlepszy seans mojego życia. I wiecie co? Nie myliłam się. Dla mnie to absolutna premiera roku 2021. Prawdziwa kinematograficzna bomba! Całość ogląda się jak na szpilkach i z szeroko otwartymi oczami, bo boisz się, że gdy mrugniesz, ominie cię coś szalonego i niespodziewanego.
Oś fabuły przedstawia historię sióstr Lewenfisz, które po śmierci głowy rodziny postanawiają zająć się handlem narkotykami z Rosjanami za wschodnią granicą. Przywódczynią klanu zostaje Maja Ostaszewska w roli Róży, która nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć upragniony cel. Do tego towarzyszy jej starsza siostra Zbroja o wyglądzie Borysa Szyca i Małgorzata Gorol w roli bękarciej córki. Jednocześnie bracia syjamscy o wdzięcznym nazwisku Hudini postanawiają okraść skarbiec Lewenfiszów, by móc opłacić operację rozdzielenia i związać się z ukochaną kobietą, notabene córką właściciela banku, który mają zamiar obrabować. Nikt z nich jednak nie spodziewa się, że znajdzie się w środku poplątanej i szalonej intrygi, gdzie do końca nie wiadomo, czy komukolwiek uda się ujść z życiem.
Historia skupia się na tak dużej liczbie bohaterów, że trudno ich wszystkich wymienić, ale to wcale nie jest wadą produkcji. Każdy wątek zazębia się ze sobą w sposób idealny. Dodatkowym plusem jest to, że żadna postać nie została potraktowana przez scenarzystów po macoszemu. Każdy dostaje swoje pięć minut, zaczynając od Borysa Szyca w roli nieprzewidywalnej kobiety, przez Bartosza Bielenię, który wciela się w producenta narkotyków, na świetnym Andrzeju Chyrze kończąc. Ten ostatni po raz kolejny udowadnia, że w roli czarnych charakterów radzi sobie doskonale. Do tego każdy bohater jest niesamowicie wyrazisty i zapadający w pamięć na tyle, że długo jeszcze będę pamiętała na przykład, dlaczego jeden z komendantów lokalnej policji nazywa się Wełna. W niejednym przypadku zbyt duże nagromadzenie postaci prowadzi do chaosu na ekranie i potraktowania wielu wątków po łebkach. Twórcom Magnezji sztuka wykorzystania olbrzymiej liczby postaci na ekranie udała się znakomicie.
Do tego aktorstwo jest na najwyższym poziomie. Twórcom udało się zebrać plejadę najjaśniejszych gwiazd polskiej sceny filmowej i teatralnej. Początkowo myślałam, że obsadzenie Borysa Szyca w roli kobiety to klasyczna zagrywka w stylu: patrzcie, chłop przebrany za babę. Jednak Szyc, choć momentami wypada niezręcznie, pokazuje, że kiedy się postara, to naprawdę dobry z niego aktor komediowy. Jego bohaterka jest śmieszna, czasami sprawia, że autentycznie jest nam jej żal, aby za chwilę odwalić numer, który rozbawi widza do łez, jak w scenie, gdy wpada w szał na widok zdjęcia Marleny Dietrich.
Na wyróżnienie – moim zdaniem – zasługuje także Małgorzata Gorol w roli małomównej Lili Lewenfisz, która – na co dzień pomiatana przez siostry za bycie bękartem – toruje sobie drogę do bycia zaufanym „zakapiorem” rodziny od zadań specjalnych. Aktorka co prawda nie wypowiada zbyt dużej liczby zdań, ale – mój Boże! – jej gra aktorska, emocje oddawane w minimalistyczny sposób pokazują, że jest w stanie poradzić sobie z każdym aktorskim zadaniem. I myślę, że nie raz o niej jeszcze usłyszymy.
Trzeba także wspomnieć o niesamowitym pomyśle, który duchem przywołuje najlepsze produkcje sygnowane nazwiskiem Quentina Tarantino. Twórcy postanowili postawić na szaloną ideę, zabawę kinem gatunkowym, okraszoną klimatem żywcem wyjętym z najlepszych spaghetti westernów stworzonych przez Sergia Leonego. To po prostu musiało się udać i udało się w 100 procentach. Widać, że osoby stojące za produkcją filmu kochają kino i kochają się nim bawić. Dali nam dzięki temu produkt niezwykle świeży, niezwykle intrygujący i aż kipiący energią praktycznie od pierwszych scen. 120-minutowy film to absolutna jazda bez trzymanki, wypełniona najbardziej szalonymi pomysłami, bezpośrednimi nawiązaniami do historii kinematografii, pokręconymi postaciami oraz pościgami, których nie powstydziliby się sami Szybcy i wściekli. I nie zgodzę się ze zdaniem kilku recenzentów, którzy mieli możliwość zobaczenia filmu przedpremierowo, że to dzieło, które finalnie powoduje dezorientację. Uważam, że jest to twór przemyślany od początku do końca, który ma dać widzowi po prostu frajdę z seansu. Niczego, co się dzieje w filmie, nie powinno się brać na poważnie. Dzięki temu jego oglądanie będzie niesamowicie przyjemne i absorbujące.
Na plus należy zaliczyć także fantastyczne kostiumy, wpisujące się w westernowy klimat oraz przepiękne zdjęcia. Obie te rzeczy zostały wykonane bez najmniejszych zarzutów. Mamy więc feerię barw, które oddają ducha kina prosto z Dzikiego Zachodu, choć całość dzieje się przecież w Polsce. Jest to jedna z tych rzeczy, które cieszą. Bardzo lubię, kiedy twórcy skupiają się na takich detalach jak chociażby kostiumy, wpasowując je w odpowiednią epokę. Nie będę więcej zdradzać, musicie bowiem przekonać się o tym na własne oczy.
Czy film jest pozbawiony wad? Otóż nie. Można by się przyczepić do jednej bądź dwóch rzeczy. Jednak nie przeszkadzają one w odbiorze całej produkcji. Historia pochłania tak bardzo, że wielu widzów nawet ich nie zauważy. Oczywiście mogłabym powiedzieć, że momentami decyzje bohaterów są tak irracjonalne, że żadna siła nie jest w stanie ich uzasadnić albo że chemia pomiędzy braćmi syjamskimi momentami zahaczała o zawieszenie niewiary, ale całość ogląda się tak fantastycznie, że jestem w stanie przymknąć na to oko. Szczególnie że – gdyby historia miała faktycznie pogłębiać wszystkie ekranowe relacje – musiałaby trwać z pięć godzin.
Magnezja to na pewno nie kino dla osób, które niezwykle poważnie podchodzą do kinematografii. To produkcja, która na długo przed premierą podzieliła krytyków, więc myślę, że tak samo będzie z widzami. Nie chce mówić, że moi koledzy po fachu mylą się w ocenie filmu, jednak ja byłam bardzo zadowolona z końcowego efektu i myślę, że w ciągu kolejnych dni wrócę do niego nie raz i nie dwa. Oglądanie Magnezji bowiem daje niesamowicie dużo frajdy. Oczywiście niektóre żarty oscylują na granicy dobrego smaku, ale wiecie co – tym razem to mi zupełnie nie przeszkadzało. To autentyczna jazda bez trzymanki, bez wątpienia wprowadzająca powiew świeżości do polskiego kina, które zwykle skupia się albo na superpoważnych rzeczach, albo kinie à la Papryk Vega i komediach romantycznych, o których lepiej zapomnieć.