Seria SZYBCY I WŚCIEKLI. Fenomen ukryty w ryku silników
Coś, co rozpoczęło się szesnaście lat temu świetnym akcyjniakiem rozgrywanym w świecie nielegalnych wyścigów samochodowych, urosło dziś do rangi jednej z najbardziej kasowych serii filmowych w historii kina. Grupa młodych, w większości mało znanych aktorów stworzyła podwaliny pod prawdziwy popkulturowy fenomen, który – w przeciwieństwie do wielu innych kinowych sag – z każdą kolejną odsłoną tylko powiększał grono swych wyznawców. Gdy w 2001 roku na ekrany kin z rykiem podrasowanych silników wjechali Szybcy i wściekli, nikt, a już na pewno nie ekipa filmu Roba Cohena, nie mógł spodziewać się, że blisko dwie dekady później najnowsza odsłona motoryzacyjnej serii pobije rekord otwarcia wszech czasów. Czy gdzieś leży kres potęgi szybkiej i wściekłej sagi?
W ostatnich latach dość modne stało się słowo „uniwersum”, opisujące przede wszystkim korpus filmowych ekranizacji komiksowych danego wydawnictwa – głównie Marvela. Wyrażenie to jest o tyle trafne, że w swym przepastnym znaczeniu zakłada spore rozgałęzienie opisywanego zjawiska. Bo przecież Marvel Cinematic Universe nie jest tworem jednorodnym – owszem, realizowane jest z przerażającą niekiedy precyzją i regularnością, ale poszczególne ekranizacje komiksów wchodzące w skład MCU powiązane są ze sobą w różnych sposób, niekiedy na dość dużym poziomie ogólności.
A Szybcy i wściekli? Do nich pojęcie uniwersum nie pasuje – ich fenomen tkwi właśnie w tym, że od szesnastu lat fabularnym rdzeniem serii są te same postacie; zmieniają się tylko okoliczności, w których funkcjonują. Podczas gdy dla Marvela grube miliardy zarabiają dziesiątki superbohaterów, szybko-wściekłą legendę buduje zaledwie kilka postaci, w większości obecnych w świecie szaleńczych pościgów od pierwszej lub drugiej części. Jak na przestrzeni kilkunastu (a w perspektywie – nawet dwudziestu!) lat utrzymać zainteresowanie widzów garstką nieustraszonych motoryzacyjnych zapaleńców? Wystarczy od czasu do czasu wprowadzić w ich szeregach totalną rewolucję.
Bardzo wiele zmieniło się w tuningowej familii od czasu jej kinowego debiutu w czerwcu 2001 roku. Zainspirowani artykułem Kena Li „Racer X” opublikowanym w magazynie „Vibe”, Gary Scott Thompson, Erik Bergquist i David Ayer napisali scenariusz prosty, ale chwytliwy. Historia policjanta-nowicjusza Briana O’Connera (śp. Paul Walker), który musi zinfiltrować szeregi grupy uczestników nielegalnych wyścigów ulicznych dowodzonych przez groźnego Dominica Toretto (Vin Diesel), przypominała dobrze znane kino sensacyjne z lat dziewięćdziesiątych (z Na fali na czele) i została opowiedziana nieskomplikowanymi środkami narracyjnymi, doskonale podkreślając hermetyczność środowiska i dynamikę wyścigowej subkultury. Rob Cohen, który nigdy nie powrócił już na fotel reżysera serii, stworzył połączenie rasowego kina sensacyjnego i zupełnie współczesnej stylistyki, w której japońskie superauta i amerykańskie muscle cars ścigają się w rytm potężnych hiphopowych bitów. Jak wspominał pięćdziesięciodwuletni wówczas reżyser, udało mu się trafić w gusta młodej widowni dzięki podpowiedziom nastoletniego syna i to właśnie Cohenowi juniorowi zawdzięczamy prawdziwie wysokooktanowy ładunek akcji pierwszej części Szybkich i wściekłych. Ładunek, dodajmy, z każdą kolejną odsłoną systematycznie zwielokrotniany.
Za szybcy, za wściekli (2003), choć powszechnie uznawani za najgorszy film serii (ci, którzy tak uważają, musieli chyba pominąć nieszczęsne Tokio Drift), wytyczyli sensacyjno-akcyjną drogę, którą seria miała podążać przez następnych kilkanaście lat. To prawda, że film Johna Singletona nie jest najbardziej wyszukanym sequelem – postacie Evy Mendes czy pierwszego antagonisty serii Cartera Verone’a (Cole Hauser) są płytkie i mało interesujące, ale Za szybcy, za wściekli wprowadzili do cyklu bohaterów, którzy są w nim aż do dziś: Romana Pearce’a (Tyrese Gibson) i Teja Parkera (Ludacris), dwóch czarnoskórych zadymiarzy, których dialogi na przemian bawią i żenują widzów podczas seansów kolejnych części serii. Jeśli więc film Singletona rzeczywiście uznamy za najgorszy, należy oddać mu to, że pod względem wpływu na ostateczny kształt sagi jest tytułem niezwykle istotnym. Co ciekawe, pierwsza i druga część Szybkich i wściekłych połączona została – o czym pewnie nie wszyscy wiedzą – krótkim metrażem Turbo Charged Prelude to 2 Fast 2 Furious. Trwający zaledwie sześć minut materiał nakręcony przez Philipa G. Atwella pojawił się na re-edycji DVD z pierwszą częścią serii w czerwcu 2003 roku i miał wyjaśniać, co działo się z Brianem pomiędzy zakończeniem Szybkich i wściekłych i drugą częścią cyklu.
I właśnie wtedy (a dokładniej po trzech latach od premiery Za szybkich, za wściekłych) przydarzył się tej serii Tokio Drift. Pomijając fakt, że film znacznie odbiega fabułą od dwóch pierwszych odsłon Szybkich i wściekłych, to jeszcze za głównego bohatera ma jegomościa, którego albo charyzmy nigdy nie miał, albo zapodział ją gdzieś na skutek tremy. Lucas Black jako protagonista tak dynamicznego i nastawionego na akcję filmu ponosi klęskę na całej linii – jest tak nijaki i mało interesujący, że wizja kibicowania negatywnym bohaterom nagle wydaje się widzowi wyjątkowo kusząca. Przeniesienie akcji do Japonii, ojczyzny znakomitej liczby występujących we wszystkich częściach Szybkich i wściekłych „supercars”, było nie tylko interesującym, ale też oczekiwanym przez wielu fanów motoryzacji pomysłem, jednak film Justina Lina, który na dłużej zasiadł w fotelu reżysera serii, pozostawiał spory niedosyt. Głównym problemem były decyzje castingowe: oprócz Blacka, który wcielił się w niepokornego licealnego mistrza kierownicy Seana Boswella, także obsadzenie dawnego dziecięcego rapera Bow Wowa w ważnej drugoplanowej roli było pomysłem chybionym. Tokio Drift nie był jednak całkowicie złym dziełem: dynamika pościgów i portfolio samochodów były na znakomitym poziomie, a przedstawiona na ekranie historia wprowadzała do świata Szybkich i wściekłych kolejną ważną postać, Chińczyka Hana Lue, który odegrał ważną rolę w późniejszych odsłonach serii.
Podobne wpisy
Tokio Drift – mimo azjatyckiego pierwiastka i odświeżenia konwencji – osiągnęło znacznie słabszy wynik niż poprzednie dwie odsłony Szybkich i wściekłych. To sprawiło, że musiały upłynąć kolejne trzy lata (a więc tyle, ile dzieliło drugą i trzecią odsłonę cyklu), aby Universal zdecydował się na podjęcie próby reaktywowania serii – ale tym razem w „starym” stylu. W 2009 roku fani motoryzacji na całym świecie postanowili dać jeszcze jedną szansę powracającym do gry Dominicowi i Brianowi, co bardzo szybko przełożyło się na wynik finansowy. Szybko i wściekle, czwarty rozdział napędzanej podtlenkiem azotu sagi, zarobił na całym świecie ponad dwukrotnie więcej niż Tokio Drift, zostając pierwszym filmem w serii, który przekroczył barierę trzystu milionów dolarów. To najlepszy dowód na to, jak wiele dla Szybkich i wściekłych znaczy pierwotna ekipa aktorska, z Vinem Dieselem, Paulem Walkerem i Michelle Rodriguez na czele. Mimo wielu negatywnych recenzji część krytyków uznała Szybko i wściekle za rzeczywisty sequel pierwszej części serii, upatrując w nim szansy na ponowny wzrost jej popularności. Mieli oczywiście rację – zjednoczenie Toretto i O’Connera było tym, czego superszybki cykl potrzebował, a film Justina Lina, który najwyraźniej wyeliminował ze swojego reżyserskiego pakietu błędy popełnione przy okazji Tokio Drift, był niezbitym dowodem na to, że w Szybkich i wściekłych wciąż drzemią tony potencjału. Z czwartą częścią serii związana jest kolejna krótkometrażówka, Los Bandoleros, wyreżyserowana przez… samego Vina Diesela! Ta perełka dla fanów cyklu pojawiła się na wydaniu Bluray/DVD Szybko i wściekle w lipcu 2009 roku.
Później poszło już z górki: kolejne odsłony ukazywały się co dwa lata w myśl zasady „więcej, lepiej, szybciej, bardziej wybuchowo”. Szybcy i wściekli coraz bardziej oddalali się od idei motoryzacyjnej subkultury, a zbliżali się do statusu grupy superbohaterów, której żadne zadanie niestraszne. Toretto i spółka walczą więc z konwojami militarnymi, kartelami narkotykowymi i wszelkiej maści przestępcami, przy okazji przechwytując przyjaciół z więziennych transportów i rozbijając coraz droższe i coraz mocniej podpompowane samochody. W Szybkich i wściekłych normalką są nie tylko rozstania i powroty, ale nawet… zmartwychwstania (a to już wybitnie superbohaterski fenomen!). Wielu krytyków zarzuca serii wykorzystanie coraz bardziej absurdalnych pomysłów – po opancerzonych konwojach i czołgach w najnowszej części bohaterom przychodzi konfrontować się z… łodzią podwodną! – ale Universal i zatrudnieni przez nią filmowcy raz po raz osiągają spektakularny frekwencyjny i komercyjny sukces, pokazując, że takiej właśnie rozrywki oczekuje współczesny widz. Strzałem w dziesiątkę było zatrudnienie do szybko-wściekłej ekipy Dwayne’a „The Rock” Johnsona, który najpierw był jednym z antagonistów Toretto i O’Connera, następnie zmuszony był do połączenia sił z wyjętymi spod prawa rajdowcami, aż wreszcie stał się ich przyjacielem i sprzymierzeńcem. Coraz popularniejszy Johnson zagwarantował serii nieodzowny, celowo obciachowy element humorystyczny, który stał się znakiem rozpoznawczym Luke’a Hobbsa. Postać potężnego i sypiącego suchym żartem agenta stała się miłym dodatkiem do zgranego zespołu aktorskiego, który w listopadzie 2013 roku, zaledwie kilka miesięcy po premierze Szybcy i wściekli 6, przeżył prawdziwą tragedię.