LIBERATOR 2. Ostatni dobry film z Seagalem
Robi to oczywiście po swojemu. Na jego twarzy ani na chwilę nie pojawia się cień jakiejkolwiek emocji. Opanowany i spokojny, zespolony z materią i energią wszechświata, powoli przesuwa się do przodu, bezlitośnie eliminując swoich przeciwników. Reżyser Geoff Murphy – swoją drogą, specjalista od sequeli, nakręcił też kontynuacje Fortecy z Christopherem Lamberetem i westernu Młode strzelby – świetnie radzi sobie z utrzymaniem napięcia i wytworzeniem wartkiej akcji. Film trwa nieco ponad półtorej godziny i każdą minutę wykorzystuje na pokazanie tego, po co każdy tutaj przyszedł – Seagala w akcji. Trzeba bowiem pamiętać, że Stevena kochamy nie za strzelanie do wrogów, ale właśnie za ten bliski, fizyczny kontakt z nimi. Kamera nie ma wiele miejsca na akrobacje, co tylko dodaje smaczku: bohater ciska ciałami terrorystów na wąskiej przestrzeni wagonów. Jak na zawodowego kucharza przystało, Ryback nie omieszka też improwizować i przyrządzić krwistego steku ze wszystkiego, co wpadnie mu w ręce. Wszystko świetnie, dynamicznie i klarownie zmontowane przez Michaela Tronicka.
No cóż – dziś już się tak tego nie robi. Nawet Seagal zwrócił się na stare lata przeciwko metodzie, którą sam pomógł wytworzyć. Otóż dwadzieścia lat temu do najlepszych zabijaków na ekranie zaliczano tych, którzy dawali widzowi odczuć autentyzm bijatyki. W szerokich ujęciach, których było dużo więcej, widać było całą sylwetkę aktora i nie było wątpliwości, że to właśnie on jest w starciu z przeciwnikiem. Kopnięcia i uderzenia, choć markowane, były niemal bolesne w oglądaniu. To wszystko sprawiało, że łatwiej było się zaangażować w akcję. Po prostu, po ludzku – można było odnieść wrażenie, że aktor faktycznie bierze w niej udział. Dziś większość sprawy załatwiają kaskaderzy, zbliżenia, niewyraźne, roztrzęsione ujęcia i częste, błyskawiczne cięcia, które odzierają sceny z autentyczności.
Nie można oczekiwać od Seagala szekspirowskiej rangi prezentowanych emocji – on ma się bić i dobrze przy tym wyglądać. Dlatego drugi plan zapełniono świetnymi aktorami, którzy nadają całości minimum potrzebnej głębi. Z jednej strony mamy Kurtwooda Smitha w roli generała, który zdalnie sprawuje pieczę nad całą sprawą, próbując negocjować z terrorystami – wśród nich znaleźli się stały współpracownik Lyncha Everett McGill oraz bardzo nietypowo obsadzony aktor i dramaturg Eric Bogosian. Pierwszy prezentuje fizyczną, a drugi psychologiczną część zagrożenia. Dla Seagala nie ma to żadnego znaczenia – eliminuje obu, po drodze pozbawiając życia ich najemników, gdzie również migają znane twarze: Peter Greene, Morris Chestnut i Jonathan Banks. Jedynym wyborem castingowym, który z perspektywy dzisiejszego dnia jest dla mnie nieudany, to Katherine Heigl jako siostrzenica Rybacka. Późniejsze role tej aktorki oraz jej zachowania w życiu prywatnym sprawiają, że na miejscu Seagala w ogóle nie trudziłbym się ratowaniem jej, skupiając się na terrorystach.
Seans okrasza muzyka nieodżałowanego Basila Poledourisa. Charakterystyczne brzmienia inspirowane wojskowymi marszami, z dużą liczbą patetycznych bębnów, harmonijnie współgrają z charakterem postaci Seagala oraz wysoką stawką akcji – w końcu chodzi o globalne zagrożenie ludzkości. Jako ciekawostkę można podać fakt, że scenariusz współtworzył Matt Reeves, późniejszy twórca znakomicie przyjętego niskobudżetowego Project: Monster oraz ostatnich odsłon cyklu Planeta Małp.
Podobne wpisy
Liberator 2 wydaje się ostatnim filmem z udziałem Seagala, który da się oglądać z pełną satysfakcją, nie mrużąc oczu podczas monologów karateki. Później Seagal upadł z wysokości swojego ego na poziom swoich prawdziwych możliwości aktorskich. Z biegiem lat coraz trudniej było mu wykonywać wszystkie sceny walk, zastąpili go kaskaderzy, wobec czego jego mit runął – powoli i po cichu. Dziś mógłby ratować wizerunek występami auto-parodystycznymi, jak w Maczecie, czego jednak nie robi. Zamiast tego śpiewa country i koleguje się z Putinem. A z tego, jakkolwiek by kombinować, trzeciej części Liberatora raczej nie będzie.