LATO 84. Wystylizowany thriller, którego nastrój przypomina powieści Stephena Kinga
Tekst z archiwum Film.org.pl (22.11.2018)
Lata 80. wracają od tak dawna, że ten come back wkrótce okaże się trwać znacznie dłużej niż sama dekada. Na polu muzycznym negatywne skutki związane z wszelakim retro punktuje Simon Reynolds w książce Retromania: Jak popkultura żywi się własną przeszłością. Nie widziałem jeszcze podobnego opracowania o kinie, ale niewykluczone, że seans Lata 84 zmusi kogoś do napisania manifestu Powrót do teraźniejszości. No bo ile razy można odrzucać potrzebę oryginalności na rzecz widoku białych najek żwawo przebierających na pedałach BMX-a na syntezatorowym tle? Co najmniej jeszcze jeden raz – bo Lato 84 w przemyślany sposób łowi widza i ubezwłasnowalnia. Już soczyście klimatyczny plakat zarzuca niezły haczyk, bardzo solidne wykonanie całości – żyłkę. A za kołowrotek ciągnie reżyserski tercet – François Simard, Anouk Whissell i Yoann-Karl Whissell – który debiutował odjechanym Turbo Kidem. Wspomniany tytuł dostał w naszym cyklu Kino Klasy Z dychę i brawurowo kleił w jedną masę postapo, gore i romans. Wszystko na ejtisowo, rzecz jasna.
Małe miasteczko w Oregonie. Każdy każdego zna. Cisza, spokój i… psychopata, który zaczął zabijać nastolatki. Davey, 15-letni fan teorii spiskowych, sądzi, że szaleńcem jest jego sąsiad policjant. Jako że trwają wakacje, a on wraz z kumplami ma niewiele do roboty, postanawia śledzić każdy ruch gliniarza.
Zarys fabuły, jak i wiele scen, wydają się tu żywcem wyjęte z Niepokoju z 2007 roku. Cała reszta ma wiele wspólnego ze stylistyką i tematyką Stranger Things, tu jednak sprowadzoną na bardziej realistyczny grunt. Z drugiej strony tytuł przypomina także Super Dark Times, gdzie również były małomiasteczkowe dzieciaki rozprawiające o filmach i seksie, ale funkcjonujące w świecie, do którego krew, szaleństwo i rozpad nie tyle uchylają drzwi, ile właściwie nagle je wyważają. Jeśli ktoś poczuje ducha filmów Stań przy mnie czy Postrach nocy, to też nie bez powodu. Za to nie ma tu zbyt wiele odprysków z Goonies czy słodkawego E.T. I nie jest to film dla dzieci, bo wątek starcia z psychopatą generuje cięższe sceny i klimat niż w przypadku dwóch ostatnich. Nastrój przypomina powieści Stephena Kinga, ale zaznaczyć trzeba, że twórcy celują w thriller, nie horror. Chcieli, żeby nadal było cool, jak to w ejtisach, ale jednocześnie nie unikali ciemnych stron życia. Nie oferując żadnej oryginalności (bo film to wyłącznie rekonfiguracja znanych klocków), postawili na napięcie wynikłe ze sprzęgania między tym, co brutalne i dorosłe, a co jeszcze przynależne dla świata dziecięcego. Twórcy chcieli, żeby nadal było cool, jak to w ejtisach, ale jednocześnie nie unikali ciemnych stron życia.
Film otwiera monolog bohatera, w którym stwierdza, że ludzie rzadko pokazują swoją prawdziwą naturę. Gładka, małomiasteczkowa fasada wzbudza w nim niepokój. Rzeczywistość udowodni, że jak najbardziej uzasadniony, ale Davey nie interesuje się tak naprawdę rolą refleksyjnie nastawionego obserwatora – on chce, żeby wreszcie coś zaczęło się dziać. I, jak przystało na dziecko, będzie chciał się bawić, choćby w pościg za psychopatą. Tej grze będzie towarzyszyła inna, pełna seksualnego napięcia. Davey – z tym samym zapałem, co potencjalnego mordercę – podglądał będzie ponętną sąsiadkę, niegdyś jego opiekunkę. Gorączkę dojrzewania zaznaczono tu wyraźnie; twórcy odżegnują się od ugrzecznienia z serialu braci Duffer. Ale bez nagości – nacisk poszedł na sferę fantazji lub głośno (w trakcie chłopięcych zgromadzeń) wyrażanych pragnień.
A więc seks i śmierć, blisko siebie. Jak w Blue Velvet, gdzie bohaterem także kierowały nuda i chęć zajrzenia za kurtynę codzienności. Tyle że twórcy nie pozwolą sobie na zjazd w tak dzikie rejony, jakie oferował obraz Lyncha. Zaznaczają tylko, że małe miasteczka sielankowe nie są, a dorastanie bywa naprawdę parszywe.
Koledzy Daveya mają kłopoty w domu (alkohol, kłótnie, rozbite rodziny), a on sam w pewnym momencie zostanie przez nich opuszczony. Zostawi go nawet Tommy, młody punk, który – choćby programowo – powinien olewać cały system zakazów i nakazów. Uzna jednak, że pora się wycofać, bo ich prywatne śledztwo zaszło za daleko. Rodzice nie będą żadnym wsparciem, po prostu zakażą zajmować się sprawą, i to pomimo faktu, że ojciec jest reporterem i powinien umieć słuchać i kojarzyć fakty. Co zrobić, kiedy znikąd pomocy, hormony buzują, a śmierć może być blisko, nawet pod policyjnym mundurem? Czy można grać ostro i samotnie do końca, będąc wciąż dzieckiem? To film, w którym ludzie czasami odchodzą, a domki na drzewach zostają zniszczone. Gdzie nastolatki czasami klną i nie wszystko, co robią, ma znamiona geniuszu czy bohaterstwa.
Tyle poważniejsza warstwa filmu. Dialogi między bohaterami są w miarę żywe, zabawne i naturalnie splecione z ich wiekiem, postawami życiowymi i libidalną korbą. Atmosfera potrafi zgęstnieć od niepewności, ale wciąż sporo tu dziecięcego entuzjazmu, który neutralizuje mrok. Swoją drogą, ten istnieje raczej jako efekt paranoicznej atmosfery, a nie ciężkiej stylizacji, bo na poziomie wizualnym Lato 84 to kino stosunkowo jasne, z licznymi scenami w pełnym słońcu.
A retro? Będą BMX-y, walkie-talkie, gry na automatach, telefony stacjonarne z długaśnymi kablami i świerszczyki przyciskane do serca jak relikwie prawdy i piękna. Niby jak trzeba, lecz nie są to jakieś zwały gadżetów i nawiązań. Ciuchy też jak z “tamtych lat”, ale nie miałem poczucia, że obcuję z ewidentnym i niepowtarzalnym szykiem tamtej epoki, a w każdym razie nikt poza głównymi bohaterami jakoś tym nie epatował. I – żeby było zabawniej – ejtisy (rozumiane szeroko, bo jako całościowy obraz życia miasteczka) wcale nie różnią się tu jakoś bardzo od “najntisów” z Super Dark Times.
Za to ewidentnie ejtisowa jest praca kamery, trzymającą się sprawdzonych patentów znanych z filmów Joego Dantego czy Stevena Spielberga, a w momentach szczególnego napięcia – Johna Carpentera. Do muzycznych dokonań tego ostatniego nawiązuje też kapitalny soundtrack duetu Le Matos. Kanadyjscy wykonawcy (jeden z nich był też operatorem kamery) stworzyli wcześniej elektryzującą i melancholijną pozycję do Turbo Kida. Teraz zilustrowali nową pozycję reżyserskiego tercetu za pomocą utworów mrocznych i chłodnych oraz pobudzająco rytmicznych, trzymając się jednak bardziej wytłumionej konwencji. Udowodnili, że są wysokiej klasy fachowcami od retro synth, bo ta muzyka chwilami niemal ciągnie film, utrzymując stałą i dość napiętą uwagę widza.
Aktorsko jest nieźle. Siłą dziecięcej obsady jest fakt, że zasadniczo da się tę ekipę polubić. Bohaterowie przekonują nas, że są właśnie w newralgicznym momencie swojego życia, kiedy tak wiele się kształtuje. To wystarczy, byśmy chcieli im towarzyszyć. Dorośli stworzyli dobre, przekonujące tło pod ich spektakl; wybija się niejednoznaczny Rich Sommer w roli policjanta. Nie jest bardzo strasznie, nie jest superśmiesznie. Jest klimatycznie i dość retro. Jeśli idzie o brutalność, film nie szarżuje zanadto, ale wie, kiedy capnąć widza. Całość zrobiono więcej niż starannie, ale im dalej jestem od seansu, tym mniej tęsknię. Możliwe, że zbyt aptekarski jest ten produkt. Łyka się to z przyjemnością, lecz potem nie zostaje w głowie zbyt wiele. Turbo Kid był tani, ale żywiołowy i nieokrzesany. Tutaj mamy tytuł wystylizowany, ale klasyczny w formie i treści. Dobrze odrobione zadanie na temat ejtisów. Zresztą żeby się nim cieszyć, trzeba spełnić podstawowy warunek: zapomnieć o jakiejkolwiek oryginalności.
Bramka dla drugiej części została otwarta. Gdyby tak podkręcić przemoc, wprowadzić czarny humor, nawiązać do horrorów w rodzaju Halloween lub Maniakalnego gliny i realistyczną konwencję zastąpić groteską, świadomą przesadą? Powołać do życia kolejnego archetypowego zabójcę, o którym trudno już nawet powiedzieć, czy jest tylko upartym maniakiem, czy już czystą emanacją zła? Byłoby świetnie. Acz istnieje też pewne prawdopodobieństwo, że gdyby dwójka pozostała w konwencji tego obrazu, a ja natknąłbym się na jej trailer i dał ponieść ejtisowym kadrom, muzyce La Matos – znowu bym to łyknął.