2067. Według tego science fiction ludzkość zginie przez UDUSZENIE… TLENEM
Bardzo nieprzyjemny koniec, a liczne sceny w filmie udowadniają, że to jedna z najstraszniejszych wizji, jakie kino katastroficzne widzom zaproponowało. Problem jednak w tym, żeby ktoś w ogóle 2067 obejrzał. Kiedy myślimy o australijskim science fiction, od razu przychodzi na myśli Mad Max, ale potem długo, długo nic. Może jeszcze z nowszych Droga Johna Hillcoata, ale z pewnością nie 2067 Setha Larneya, mimo że zagrał w nim nominowany do Oscara laureat Złotego Globu za Psie pazury Kodi Smit-McPhee. Produkcję jednak da się obejrzeć na jednym ze znanych portali z filmami, chociaż dobrze by było, żeby znalazł się w bibliotece któregoś z oficjalnych serwisów streamingowych. 2067 jest połączeniem filmu katastroficznego i science fiction, zrealizowanym za bardzo niski budżet, a mimo to udało się uniknąć nadmiernej podniosłości 2012, jak i kłującej w oczy taniej wizji przyszłości, w którą trudno uwierzyć. Warto zatem włączyć ten film do biblioteki ciekawych koncepcji zagłady naszego gatunku. Może w czymś nam to pomoże?
Jak wspominałem, 2067 można traktować jako film niekomercyjny, niezależny, niskobudżetowy, który ani nie miał większej kampanii reklamowej, ani nie ma go w serwisach streamingowych, nie jestem pewien, czy w ogóle był wyświetlany w polskich kinach (jeśli pamiętacie, to przypomnijcie). Owszem, gra w nim Kodi Smit-McPhee, laureat Złotego Globu, ale to niczego nie zmienia. Charakterystyczny sznyt niskodochodowego i niskobudżetowego kina produkcja zawsze będzie posiadać. Absolutnie jej tego nie wytykam. Może nawet w ramach tego scenariusza i estetyki lepiej, żeby była niezależna, bo dzięki temu jest wolna od oczekiwań publiczności, mainstreamu itp. A scenariusz 2067, chociaż tak długo powstawał, bo w głowie reżysera jego początki sięgają 2005 roku, jest naprawdę dobry. Opowiada historię końca naszego gatunku w sposób niesztampowy, chociaż korzysta z tradycji kina science fiction, zwłaszcza w ramach koncepcji paradoksów czasowych. Ciekawie jednak zamyka podróż w czasie głównego bohatera, czego raczej widzowie się nie domyślą, i to cała siła tego filmu – twist jakże oczywisty, chociaż trudny do uzmysłowienia sobie wcześniej niż po obejrzeniu zakończenia.
Fabuła 2067 dzieje się na dwóch liniach czasowych – 2067 roku oraz 2474. W 2067 Ziemia umiera. Umierają rośliny i zwierzęta. Rosnąca temperatura doprowadza do powstawania globalnych pożarów, co wypełnia atmosferę planety dymem, podwyższa poziom dwutlenku węgla i powoduje zdziesiątkowanie populacji. Ci, którym udaje się przetrwać, bronią się przed ostatecznym końcem, produkując tlen. Problem w tym, że po jakimś czasie organizmy ludzi i tak odrzucają taki sposób substytucji naturalnego powietrza przez butle z maskami tlenowymi. Populacja ludzi zaczyna wymierać i de facto umrze w ciągu kolejnych dziesiątek lat z powodu degradacji tkanki płucnej. Ethan Whyte (Kodi Smit-McPhee) jeszcze nie choruje, ale jego żona owszem. Nie jest on superbohaterem, agentem służb, policjantem, kosmonautą ani nikim ważnym. Jest robotnikiem niskiego szczebla w ostatnim funkcjonującym mieście. Jego z pozoru nieistotne życie zmienia się, gdy zostaje wezwany z przyszłości przez tajemniczy sygnał wysłany maszyną, którą można nazwać portalem czasoprzestrzennym do roku 2474. Pracował nad nim jego zmarły ojciec. Od zera do bohatera – Ethan staje się nagle ostatnią nadzieją ludzkości, bo nikt nie wie, kto wysłał z przyszłości sygnał, lecz oczywiste jest, że w owej przyszłości żyje jakiś człowiek, a to świadczy, że ludzie przetrwali. Musi istnieć lek na płucną śmierć, a może i technologia, dzięki której można będzie odtworzyć florę Ziemi, co przywróci prawidłową wymianę gazową na jej powierzchni. Nic tu jednak nie jest takie proste, jak się wydaje, a kiedy główny bohater faktycznie przenosi się dzięki maszynie w czasie do XXV wieku, spotyka tylko dżunglę, ruiny swojego miasta oraz kościotrupa z dziurą po kuli w czaszce i plakietką z własnym nazwiskiem. Coś tu więc się nie zgadza, a odkrycie tego będzie dla widza naprawdę ciekawą przygodą – mam nadzieję.
Mam również kolejną nadzieję, że w tej przygodzie nie przeszkodzi odbiorcom filmu główny bohater, bo poziom jego wrażliwości jest naprawdę wysoki. Nie przypominam sobie drugiego takiego charakteru w filmie science fiction, który by w ciągu akcji tyle razy płakał. Rozumiem, że wiedza, jaką zyskał w 2474 roku, jest przytłaczająca, ale ktoś piszący scenariusz powinien go powstrzymać przed taką ekspresją, bo to z pewnością będzie odebrane przez widzów jako nieautentycznie i po prostu męczące. Takiego bohatera się nie poważa, a w gatunku science fiction fani lubią raczej silniejsze postaci, a nie przeromantyzowane osiki, które może złamać najmniejszy wiatr, zwłaszcza ten dziejowy. W końcu jednak Ethanowi udaje się stanąć na roztrzęsionych nogach i wykazać zdecydowanie. Dochodzi jednak do tego poziomu przez cały film. Trzeba więc zagryźć zęby, bo inaczej nie sposób będzie docenić przekazu filmu, a jest on może nawet ważniejszy od tego ciągłego namawiania, żeby oszczędzać zasoby, segregować śmieci i kochać naturę. Chodzi o to, by mieć nadzieję, że po tym, co dla naszego gatunku jednak nieuniknione, będzie miał on na tyle siły, żeby się odbudować. Że całkiem nie wyginie, bo nasz rozum być może nie rozwinął się tak bardzo dlatego, by chronić nas przed zagładą, lecz, żeby pomóc się z niej otrząsnąć i zacząć od nowa?