search
REKLAMA
Recenzje

1941. Zwariowana komedia Spielberga

Adrian Szczypiński

18 grudnia 2016

REKLAMA

Steven Spielberg i Robert Zemeckis. Mistrz i najzdolniejszy uczeń mistrza. Dwaj geniusze współczesnego kina. Wszyscy znamy ich najsłynniejsze wspólne dokonanie – trylogię Powrót do przyszłości, wyprodukowaną przez Spielberga i wyreżyserowaną przez Zemeckisa. Nie wszyscy znamy ich wcześniejsze produkcje, czyli I Wanna Hold Your Hand (1978) i Używane samochody (1980). Ale niewielu wie, że współpraca obu panów rozpoczęła się już w 1975 roku, gdy Spielberg, obwołany największą nadzieją amerykańskiego kina, święcił triumfy związane z oszałamiającym sukcesem Szczęk.

Wtedy to reżyser John Milius (późniejszy twórca Conana Barbarzyńcy), przedstawił Spielbergowi dwóch błyskotliwych studentów szkoły filmowej Uniwersytetu Południowej Kalifornii, Roberta Zemeckisa i Boba Gale’a. Dwaj młodzi ludzie przedstawili Spielbergowi swój najnowszy pomysł. Była to historia jako żywo przypominająca falę histerii, jaka przetoczyła się nad Stanami Zjednoczonymi po najsłynniejszej audycji w dziejach radia – Wojnie światów H.G. Wellsa w adaptacji Orsona Wellesa. Z tą drobną różnicą, że Marsjan zastąpiła załoga japońskiej łodzi podwodnej. I nie był to materiał na poważny, katastroficzny dramat. O nie… Zemeckis i Gale wpadli na pomysł szalonej, pełnej rozmachu, wręcz gargantuicznej komedii wojennej.

Druga połowa lat 70. w amerykańskim kinie nie nastrajała do robienia sobie jaj z wojny. Za wyjątkiem optymistycznych Gwiezdnych wojen Lucasa, był to czas upokorzenia wojną w Wietnamie i rozliczania się z przeszłością. Scorsese posadził za kółkiem wietnamskiego weterana w Taksówkarzu, Coppola niemal nadludzkim wysiłkiem kręcił na Filipinach Czas apokalipsy, a Michael Cimino miał zaszokować świat rozrachunkowym Łowcą jeleni. W tym wysoce niezdrowym klimacie Steven Spielberg zdecydował o objęciu reżyserii projektu, który początkowo nazwany The Night the Japs attacked, potem przemianowany na The Rising Sun, przybrał ostateczną nazwę 1941.

Akcja filmu rozpoczyna się na kalifornijskim wybrzeżu, 13 grudnia 1941 roku (swoją drogą ciekawa data – dokładnie 40 lat później w Polsce ogłoszono stan wojenny…). Oto na oczach roznegliżowanej panienki, zażywającej kąpieli w Pacyfiku, nagle ze wzburzonej wody (i wśród dźwięków słynnego tematu muzycznego ze Szczęk) wynurza się japońska łódź podwodna. Właśnie minął tydzień od najazdu skośnookich na Pearl Harbor. Kapitan Mitamura (Toshiro Mifune), by uratować honor załogi, która nie wzięła udziału w napaści, postanowił dokonać zniszczeń bezpośrednio na amerykańskiej ziemi. Cel – Hollywood. Banzai! Stanowczo sprzeciwia się temu obserwator z ramienia Osi, nazistowski kapitan von Kleinschmidt (Christopher Lee). Lecz rozkazy już zostały wydane – zniszczyć Hollywood, co niechybnie odbierze amerykańskim siepaczom chęć do walki. Lecz na zdezelowanym okręcie podwodnym siada technika. Nawet kompas przestaje działać! Wysłany na ląd pluton rozpoznawczy ma zlokalizować Hollywood. Żołnierze wypełniają zadanie w 200 procentach. Nie tylko lokalizują, lecz nawet sprowadzają pod pokład Hollisa P. Wooda (dla przyjaciół Hollywood), rubasznego sprzedawcę choinek (Slim Pickens).

Hollis, usłyszawszy groźbę zbombardowania domu Johna Wayne’a, patriotycznie odmawia współpracy z najeźdźcami (“Gówno ze mnie wyciśniecie!”)(*). A gdy Japońce znajdują przy nim maleńki zabawkowy kompas, nasz dzielny Hollywood połyka go, przez co ląduje na okrętowym sraczu, gdzie nadal jest nieugięty (“Nawet gówna ze mnie nie wyciśniecie! Od tygodnia mam obstrukcję i nic na to nie poradzę”).

Tymczasem na lądzie pogłoski o mordercach z Kraju Kwitnącej Wiśni zaczynają przybierać na sile. Generał Joseph W. Stillwell (Robert Stack), podczas konferencji prasowej na wojskowym lotnisku, próbuje uśpić czujność publiczną (“Mogę zapewnić, że nie spadnie tu ani jedna bomba”). W tej samej chwili bomba spada, lecz tylko jako uboczny efekt działań na pokładzie stojącego na płycie lotniska bombowca B-17. Czyżby żołnierze przygotowywali się do inwazji? Nic podobnego. To tylko kpt. Birkhead (Tim Matheson) próbuje dobrać się do sekretarki generała, Donny Stratton (Nancy Allen), która kochać się potrafi tylko w samolotach. W tym samym czasie sierżant Frank Tree (Dan Aykroyd) otrzymuje rozkaz uzbrojenia wybrzeża w stanowisko obrony przeciwlotniczej. Na to ważne miejsce wybiera przydomowy ogródek państwa Douglas (Ned Beatty i Lorraine Gary), co budzi zdziwienie pana Douglasa i stanowczy sprzeciw jego małżonki. Kapral Chuck Sitarski vel Prężny (Treat Williams) stawia sobie za cel dobrać się do urodziwej córki Douglasów.

Powietrze natomiast to pole działania kolejnego szaleńca, kapitana “Dzikiego Billa” Kelso (John Belushi), ścigającego widmowe eskadry Japończyków (“Zgubiłem ich gdzieś nad Fresno”). Po rozstrzelaniu nieprawomyślnego odbiornika radiowego na stacji benzynowej (“Radio kłamie…”), Dziki Bill ląduje w bazie wojskowej Barstow, dowodzonej przez nawiedzonego pułkownika Maddoxa (Warren Oates), który paranoicznymi opowieściami o skośnookich mordercach jeszcze bardziej podkręca wojenny zapał pilota. Kelso leci w stronę Los Angeles, gdzie jego samolot zostaje ostrzelany, ponieważ mylnie wzięto go za japońskie Mitsubishi Zero. Tymczasem w mieście trwa wielka bijatyka żołnierzy z marynarzami. Generał Stilwell ma to wszystko gdzieś i relaksuje się w kinie na Disneyowskim Dumbo. Walki uliczne przerywa sierżant Tree, który płomienną przemową jednoczy zwaśnione siły zbrojne i uruchamia amerykańskiego ducha (“Chcecie na wigilię zamiast indyka jeść rybie łebki z ryżem?!”). Alarm lotniczy, wywołany przelotem Dzikiego Billa oraz drugiego samolotu z napaloną Donną i Birkheadem na pokładzie, wieńczy rozkaz o zaciemnieniu Los Angeles. Sierżant Tree sumiennie rozkaz wykonuje, strzelając z ciężkiej broni do neonów i lamp ulicznych. A w tym samym czasie pan Douglas, dostrzegłszy przez lornetkę japońską łódź podwodną, uruchamia działo przeciwlotnicze, doprowadzając do ruiny własny dom. “Dziki Bill” Kelso, trafiony przez wariackiego strzelca na diabelskim kole, awaryjnie ląduje na ulicach miasta. Syn Douglasów, w przypływie dziecięcej fantazji, uruchamia jednym włącznikiem całe wesołe miasteczko. Japoński dowódca, przekonany, że światła na diabelskim młynie to właśnie Hollywood, wydaje rozkaz bombardowania…

Uff… Sensownie i po kolei streścić akcję tego filmu to trudne zadanie. Robert Zemeckis i Bob Gale popełnili swój młodzieńczy scenariusz z iście beztroską brawurą. 1941 to niczym nie skrępowana zabawa w kino. Film jest zaludniony wszelkiej maści maniakami, wariatami i szaleńcami, którzy słysząc magiczne słowo “Japońce”, są gotowi na każde, nawet najbardziej surrealistyczne działanie. Pierwsze pół godziny filmu to prezentacja kilku osobnych wątków, które, rozwijając się pozornie niezależnie od siebie, łączą się w jednej wspólnej, wybuchowej kulminacji.

To chyba najbardziej osobliwy film w reżyserskiej karierze Stevena Spielberga. Nigdy wcześniej ani później reżyser nie nakręcił tak odjechanego filmu. Z jednej strony jest to kontynuacja poetyki wariackich komedii z lat 60. – Wielki wyścig Blake’a Edwardsa czy Ten szalony, szalony świat Stanleya Kramera. Z drugiej zaś – zapowiedź stylu spółki ZAZ (Zucker-Abrahams-Zucker), twórców Top Secret! i Naked Gun. Lecz o ile w Nagiej broni śmiech wywoływała poważna mina Leslie Nielsena, pakującego się w najbardziej nieprawdopodobne sytuacje, o tyle w 1941 wszyscy aktorzy z brawurową przesadą burzą mur, dystansujący ich bohaterów od ekranowego absurdu. Dość wspomnieć, że napisy końcowe prezentujące obsadę są zmontowane z niemal samych opętańczych wrzasków głównych postaci ekranowego panopticum. Panopticum traktowanego przez nich jako integralna część ekranowej rzeczywistości. Na tle całej galerii wszelkiej maści maniaków, jako takim stopniem normalności legitymuje się tylko generał Stilwell. Lecz i on potrafi być fantazyjnym lekkoduchem, podśpiewującym sobie na kreskówce o słoniku latającym o własnych uszach.

Właściwie trudno w 1941 wskazać głównego bohatera. Epizodyczna struktura filmu symultanicznie daje równorzędne pole do popisu dla co najmniej kilku postaci na raz. Najlepsi są chyba przyszli Blues Brothers, czyli John Belushi i Dan Aykroyd, wówczas para przyjaciół z telewizyjnego programu Saturday Night Live. U Spielberga właściwie nie mieli wspólnej sceny, lecz niezależnie od siebie dali mistrzowski pokaz ekranowego wariactwa. Belushi, jako “Dziki Bill” Kelso, to malowniczy szaleniec, prawdziwy demon wojny, którego samo spojrzenie każe uciekać jak najdalej. Dan Aykroyd to w pierwszej połowie filmu wcielenie amerykańskich cnót i głosiciel jankeskiej filozofii życia, by pod koniec, w wyniku uderzenia w głowę, pobić resztę obsady stężeniem absurdu na metr bieżący taśmy filmowej.

Garść ciekawostek. Susan Backlinie, która w prologu Szczęk zagrała pierwszą ofiarę rekina, na planie 1941 wykonała mniej więcej to samo, z tym, że zamiast żarłacza z wody wynurzyła się japońska łódź podwodna. Toshiro Mifune był załamany aktorską obsadą załogi U-boota. Spielberg zatrudnił Azjatów tylko ze względu na wygląd. Nie przejmował się natomiast ich umiejętnościami aktorskimi. Perfekcjonista Mifune wziął sprawy w swoje ręce. Za pomocą iście koszarowych wrzasków, w kilka dni z rozlazłej gromadki nieudaczników zrobił karny i zdyscyplinowany oddział. Pierwotnie postać gen. Stilwella była proponowana Johnowi Wayne’owi i Charltonowi Hestonowi. Obaj aktorzy jeden po drugim odmówili, zniesmaczeni tak niepoważnym potraktowaniem amerykańskiej armii. Natomiast aktorem, który nie odmówił Spielbergowi był James Caan, gwiazda Ojca chrzestnego, który anonimowo zagrał maleńki epizodzik w sekwencji bijatyki w lokalu. W filmie pojawił się także legendarny reżyser Samuel Fuller (Wielka czerwona jedynka), grający epizod głównodowodzącego w sztabie armii.

1941 to także pierwsze pojawienie się na ekranie Mickeya Rourke’a, krzyczącego tylko jedno słowo – “Torpeda!!”. John Belushi, z uwagi na swe parodystyczne umiejętności, miał zagrać… dowódcę japońskiej łodzi podwodnej. Lecz po zaangażowaniu Toshiro Mifune, Spielberg powierzył Belushiemu o wiele większą rolę “Dzikiego Billa” Kelso, którą zresztą aktor samodzielnie rozbudował. Przyszły Jake Blues dał się Spielbergowi we znaki na planie filmu, ponieważ niemal bez przerwy grał napędzany kokainą. Stacja benzynowa, na której ląduje Dziki Bill, to ta sama lokacja, na której kilka lat wcześniej Spielberg nakręcił jeden z epizodów swego znakomitego pełnometrażowego debiutu, Pojedynek na szosie. Postać właścicielki stacji w obu filmach zagrała Lucille Benson. 1941 był pierwszym amerykańskim filmem, w którym zastosowano francuski dźwig kamerowy Louma, który znacznie ułatwił proces zdjęciowy. Spielberg spotkał się tym wynalazkiem w 1978 roku, podczas europejskiej promocji Bliskich spotkań trzeciego stopnia. Na zakończenie napisów końcowych Spielberg zamierzał umieścić planszę “w tym kinie do wykupienia ubezpieczenie na wypadek wojny”, lecz nigdy nie zrealizował tego pomysłu. Sekwencja szalonej walki pomiędzy piechotą i marynarzami została przez Spielberga powtórzona (w znacznie skromniejszej formie) w prologu Indiany Jonesa i Świątyni Zagłady.

Steven Spielberg po 1941 nie miał łatwego życia. Obwołany geniuszem kina po Szczękach i Bliskich spotkaniach trzeciego stopnia, postawił 35-milionowy budżet na swoje, nie sprawdzone dotychczas na taką skalę, poczucie humoru. Reakcje krytyki i publiczności były druzgocące. Zmieszano z błotem niemal wszystko – wariacki scenariusz, przeładowaną akcję, przesadzone aktorstwo, beztroską reżyserię, brak umiaru w serwowaniu ekranowych atrakcji, hałaśliwą muzykę i generalnie trafienie tematyką jak kulą w płot. Końska dawka tak niepoważnej, anarchistycznej zgrywy była nie do przyjęcia dla ówczesnej publiczności, nawet pomimo narodzin Kina Nowej Przygody. 1941 przez lata odpracowywał z mozołem swoją wartość na kasetach video i w telewizji. Dla potrzeb telewizji i DVD ukazała się wersja reżyserska, zawierająca kilkanaście nieobecnych w wersji kinowej scen, wydłużających film do 146 minut.

Dla mnie osobiście to jedna z najlepszych komedii, jakie widziałem. Lecz doceniłem 1941 dopiero po emisji kilkanaście lat temu w TVP1, gdzie listę dialogową genialnie przetłumaczył nieodżałowany Tomasz Beksiński, a całość brawurowo przeczytał Jarosław Łukomski. M.in. właśnie to polskie opracowanie sprawiło, że mogę film Spielberga oglądać dziesiątki razy, nie nudząc się ani chwili. Jest coś w powtarzanej w Internecie opinii, że prawidłowo zrobione polskie opracowanie lektorskie potrafi z dobrej komedii uczynić rozśmieszacza dekady. W 2010 roku dwupłytowe DVD zostało wydane w Polsce, ale już w innym opracowaniu dialogów. I już AŻ tak śmiesznie nie było. Oczywiście tylko wtedy, kiedy bohaterowie mieli coś do powiedzenia. Moment, w którym John Belushi walczy z zamkniętą butelką na pokładzie własnego samolotu, pozostał tak samo zabawny.

*wszystkie cytaty dialogowe w tłumaczeniu Tomasza Beksińskiego

REKLAMA