search
REKLAMA
Czarno na białym

PODEJRZENIE

Jacek Lubiński

29 stycznia 2019

REKLAMA

Podobne pytania zadaje sobie z pewnością nieraz w filmie Alfreda Hitchcocka z 1941 roku posągowa Joan Fontaine. Czy słusznie? Przecież wybranek jej serca o przyjaznej twarzy i równie przyjemnym usposobieniu Cary’ego Granta muchy by nie skrzywdził. Ale czy na pewno?

 

Scenariusz oparty na starszej o blisko dekadę książce Francisa Ilesa Before the Fact od samego początku bawi się naszymi przyzwyczajeniami, zgrabnie myląc tropy i co chwila wprowadzając informacje, które podkopują wiarygodność głównego bohatera. Johnnie Aysgarth (Grant) to lekkoduch i playboy, niestroniący w dodatku od hazardu, wobec czego często jest bez grosza przy duszy. Niemniej to człowiek niezwykle sympatyczny, pełen zarażającej energii, a przy tym tak naturalnie szczery. Kiedy więc uwodzi, a następnie żeni się z panną z dobrego domu, Liną (Fontaine), ta jest początkowo cała w skowronkach. Jej zapał do ukochanego nie gaśnie nawet wtedy, gdy dowiaduje się, że Johnnie nie ma pracy i przypuszczalnie chciał trochę zarobić na małżeństwie z nią. Z czasem jednak kolejne rewelacje sprawiają, że zaczyna patrzeć na niego chłodniejszym okiem i z każdym następnym dniem jest coraz mniej pewna jego prawdziwego oblicza. Tytułowe podejrzenie osiąga swoje apogeum, kiedy okazuje się, że Johnnie może być mordercą…

I rzeczywiście, na kartach powieści faktycznie nim się okazuje. Film Hitchcocka mocno jednak różni się od swojego pierwowzoru. A w dodatku ma w obsadzie Cary’ego Granta, zatem sprawa nie jest tu równie oczywista, mimo iż na ostateczne rozwiązanie przyjdzie nam tu czekać dosłownie do ostatnich kadrów tej niespełna stuminutowej projekcji z dreszczykiem. I trzeba przyznać, że to w dużej mierze właśnie trafny casting sprawia, że seans produkcji RKO jest naprawdę wyborną rozrywką i doskonale ogląda się również przy kolejnych podejściach. Jasne, to w końcu film od mistrza suspensu. Lecz trudno wyobrazić sobie w tej historii inną obsadę. Dlatego właśnie był to hit zarówno wśród widowni, jak i krytyków, i u obu tych grup do dziś cieszy się niesłabnącym powodzeniem. Dlatego też powstała w latach 80. telewizyjna adaptacja z Anthonym Andrewsem i Jane Curtin nie miała choćby ułamku tej samej siły oddziaływania. I przypuszczalnie nie będzie go miał również planowany od dekad remake, który prędzej czy później – czy tego chcemy, czy nie – zapewne ujrzy światło dzienne.

Nie ma po prostu Podejrzenia bez Granta i Fontaine oraz ich nieskazitelnych wizerunków. On był osobowością, której po prostu nie sposób było nie lubić. Wieczny gentleman, zawsze szarmancki i jednocześnie zabawny, wzbudzający ogromną sympatię zarówno u kobiet, jak również u mężczyzn. Obsadzenie go w roli cwaniaka, kłamcy, złodzieja i domniemanego mordercy było zatem odważnym i niezwykle przewrotnym pomysłem. Ale to dzięki temu historia ta naprawdę wzbudza emocje i ogląda się ją jak na szpilkach, nawet jeśli – w przeciwieństwie do Liny – ani na moment nie dopuszczamy do siebie myśli, że Johnnie to rzeczywiście zły człowiek. A okazji do tego jest kilka, Grant zalicza tu bowiem parę wyśmienitych scen, w których da się wyraźnie dostrzec w jego oku ten szaleńczy błysk, jakiego nie powstydziłby się Hannibal Lecter. To działa na wyobraźnię. Szczególnie gdy w sukurs przychodzą mu skąpane w lekkim półmroku zdjęcia Harry’ego Stradlinga oraz niezawodna, nominowana do nagrody Amerykańskiej Akademii muzyka Franza Waxmana.

Z kolei Fontaine, będąca już po sukcesie Rebeki (również pod skrzydłami Hitchcocka), powiela tu swój obraz istoty pozornie kruchej, delikatnej i wrażliwej, która bliska jest omdlenia, gdy tylko dowiaduje się o nowych wyczynach swojego męża. Lecz tak jak i w innych swoich filmach, tak i tu potrafi odważnie zmierzyć się z demonami w decydujących chwilach, nawet jeśli niekoniecznie oznacza to popularne obecnie sięganie po broń bądź ukryte fizyczne zdolności, jakich filigranowa, pełnoprawna dama pokroju Fontaine zwyczajnie nie posiada. To również sprawia, że wbrew sympatii do Granta łatwo jest kibicować właśnie jej i wraz z nią dążyć do prawdy – nawet tej najbardziej niewiarygodnej i niewygodnej dla serca oraz duszy świeżo upieczonej żony. Gotycki romans, jak się patrzy. Nie dziwi, że nagrodzony złotym rycerzem dla najlepszej aktorki. I nie szkodzi, że trochę w ramach zadośćuczynienia za nieprzyznanie tych laurów Fontaine sezon wcześniej.

Ciekawe, że ekranowe problemy tego duetu – pomiędzy którym odbija się jeszcze pocieszny Nigel Bruce, odpowiednio ubarwiając drugi plan – przeniosły się też na plan zdjęciowy. Ponoć wyniesiona z niego uraza pozostała między nimi już do końca życia, a ich stosunki były później dość gorzkie. W dodatku Grant był na tyle poirytowany przebiegiem zdjęć, iż publicznie oznajmił, że już nigdy więcej nie będzie pracował z Hitchcockiem. Jednak już po pięciu latach znów pojawił się u niego – w Osławionej, u boku Ingrid Bergman. Dekadę później wystąpił również w kolorowym Złodzieju w hotelu, gdzie ponownie otrzymał rolę „pozytywnego kryminalisty” i był w niej tak samo wyśmienity. Zwieńczeniem tej długotrwałej kolaboracji obu panów okazał się natomiast klasyczny Północ – północny zachód. Z perspektywy widza dobrze zatem, że Grant zmienił zdanie.

Tymczasem Podejrzenie – istniejące także w niemieckojęzycznej wersji Verdacht, którą Hitchcock przygotował symultanicznie – doczekało się oscarowej nominacji również dla filmu roku (natomiast Grant był wtedy nominowany za melodramat Ich dziecko). Co prawda w starciu z takimi klasykami jak Obywatel Kane, Sokół maltański, Awantura w zaświatach czy ostatecznie nagrodzona Zielona dolina raczej od początku było bez szans na statuetkę, ale zasłużenie zostało wyróżnione, bo w przeciwieństwie do paru innych wielbionych filmów mistrza ten stanowi górną półkę jego twórczości. I mimo swych naleciałości pozostaje zaskakująco świeżą porcją kina, które nic a nic się nie zestarzało.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA