KOWBOJ Z SZANGHAJU
Kto powiedział, że western nie może być zabawny? Komedii lub filmów o mocnym zabarwieniu humorystycznym, które toczą się pośród kowboi i Indian, powstało więcej, niż można by zliczyć. Kto wie, czy nawet nie więcej, jak pełnoprawnych westernów, które zresztą często także sięgają po rozładowujące napięcie elementy. A jeśli do tego dorzucimy jeszcze motyw kulturowego zderzenia i wschodnie sztuki walki? Taka myśl z pewnością przyświecała Jackiemu Chanowi, który zyskując w latach 90. coraz większą popularność w Hollywood, prędzej czy później musiał zawitać i na amerykański step.
Rezultatem tego prawdziwie popisowa, niczym nieskrępowana zgrywa, która udanie bawi się konwencją. Już sam tytuł oryginalny pochodzącej z 2000 roku produkcji – Shanghai Noon – stanowi oczywiste nawiązanie do klasyki gatunku, W samo południe. Dostajemy zresztą obowiązkowe, acz traktowane z ewidentnym przymrużeniem oka pojedynki w prażącym słońcu – i nie szkodzi, że głównie (acz nie tylko) kopane. Zespolenie świata oraz obyczajów Wschodu i Zachodu wzięte zostało natomiast niemal bezpośrednio z Samurajów i kowbojów Terence’a Younga, na dynamice postaci którego Chan wespół z reżyserem Tomem Deyem oraz scenarzystami Milesem Millarem i Alfredem Goughem również się wzorowali. Na tym jednak, rzecz jasna, bynajmniej nie koniec.
Znajdziemy tu zatem jeszcze echa zarówno Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida, Białego kanionu, Poszukiwaczy, Tańczącego z wilkami, dzieł Sergia Leone i innych, jak i również Płonących siodeł Mela Brooksa oraz serialu… Doktor Quinn. Ale też i licznych odniesień do ogólnych standardów/klisz/tradycji westernowych/popkultury, a nawet wcześniejszych dokonań Chana na własnym podwórku, z Legendą pijanego mistrza na czele. Jeden z bohaterów nazywa się Nathan Van Cleef, podczas gdy inny okazuje się być dosłownie… Wyattem Earpem. Natomiast bohater Chana – Chon Wang – to nic innego jak John Wayne w języku chińskim. Słowem, cytat na cytacie. Szczęśliwie nie tylko nimi oraz kopaniną ta nakręcona niemal w całości w kanadyjskiej Albercie produkcja za 55 milionów dolarów żyje – i nie tylko tym bawi.
Ale słówko o fabule, która specjalnie skomplikowana nie jest (i dobrze). Mamy schyłek XIX wieku, Chiny. Z Zakazanego Miasta, za namową swojego nauczyciela angielskiego, ucieka piękna księżniczka Pei Pei (słodka jak cukierek karmelowy Lucy Liu). Za potrzebą wolności udaje się do mitycznej Ameryki. A przynajmniej tak myśli – w rezultacie na miejscu trafia do niewoli oraz zostaje zdegradowana do roli taniej siły roboczej i zakładnika w jednym. W ślad za nią imperator wysyła skrzynię złota i kilku swoich najlepszych żołnierzy, do których w ostatniej chwili dołącza właśnie Wang – na co dzień słynący raczej ze swojej niezdarności, osobiście zakochany w księżniczce na amen. W Nevadzie na pociąg, którym grupa zmierza do celu, napada banda niejakiego Roya O’Bannona (tradycyjnie uroczo niezręczny Owen Wilson), w rezultacie czego Wang odłącza się od towarzyszy. Kontynuując poszukiwania na własną rękę, szybko wpada na jedno z indiańskich plemion, a następnie znów na O’Bannona…
To, w jakim kierunku potoczy się akcja, i czego można się będzie po drodze spodziewać, da się w większości dość łatwo przewidzieć. Ale wszak chodzi o to, żeby się działo i było zabawnie. I dzięki Chanowi oraz jego znakomitej chemii z… cóż, ze wszystkim wokół, dzieje się dużo i jest bardzo zabawnie. I, co ważniejsze, jest to naturalnie szczery humor, wynikający głównie z sytuacji, w której znalazł się Wang, oraz popisów kaskaderskich Chana. I choć bywa, że od poszczególnych gagów większy masaż przepony zapewniają widzowi nieudane sceny – tradycyjnie już dla kina Jackiego ubarwiające napisy końcowe – generalnie banan nie schodzi z twarzy przez blisko dwie godziny projekcji. Tutaj zwyczajnie nie można się nudzić – także wracając do filmu raz po raz, do czego nadaje się on zresztą perfekcyjnie.
Nie jest to oczywiście kino zbyt wysokich lotów, ale też i poniżej pewnego solidnego poziomu nie schodzimy. Na chwilę obecną siedemnastoletni już projekt nie posiada typowych dla wielu późniejszych zgryw made in USA czysto żenujących momentów. Nigdy też nie przekracza granicy złego smaku oraz umowności świata przedstawionego, dzięki czemu do samego końca pozostaje wiarygodny względem narzuconych historii ram – jak to się mówi: nie przeskakuje rekina.
Perfekcyjnie zgrano także poszczególne elementy składowe – od stricte służebnych fabule zdjęć Dana Mindela, przez rozbuchaną, odpowiednio przygodową muzykę Randy’ego Edelmana, po obsadę aktorską, którą zasilają jeszcze Xander Berkeley, Jason Connery i nieznany wtedy Walton Goggins. Samoistnie części te być może nie robią większego wrażenia, ale wspólnie składają się na wysoce atrakcyjny produkt, który śmiało nazwać można jednym z najlepszych w swojej klasie.
Jak nietrudno się jednak domyślić, całe show kradnie dla siebie głównie Chan, którego niespożyta energia, fizyczne możliwości i kaskaderskie sztuczki – które tradycyjnie już wykonał sam, tańcząc tym razem między innymi z podkową lub „bawiąc się” tomahawkami – to prawdziwa uczta dla oczu. Znakomicie kontrastują z nimi słowne przepychanki pomiędzy Jackiem a Owenem, którzy tworzą jak najbardziej udany, niezwykle sympatyczny duet, na który również przyjemnie jest popatrzeć. Wisienkę na torcie stanowią oczywiście piękne panie – oprócz Liu uwagę przykuwa tu jeszcze epizod milczącej indiańskiej żony, w którą wcieliła się mistrzyni rodeo Brandon Merrill, występem tym rozpoczynając i kończąc jednocześnie swój romans z dziesiątą muzą.
Chociaż Jackie Chan nakręcił w USA wiele innych filmów – wliczając w to kasową serię Godziny szczytu, w której również dochodzi do międzykontynentalnej współpracy z innym komikiem amerykańskim – to właśnie Kowboj z Szanghaju wydaje się być tym najlepszym. A już na pewno jest to najbardziej radosne, niczym nieskrępowane anglojęzyczne dzieło w dotychczasowej karierze hongkońskiego gwiazdora. Spodobało się zresztą krytykom, którzy trafnie opisali je jako „szybkie, wściekłe i bardzo, bardzo zabawne”. Produkcja ta wciąż trzyma u nich wysoki wynik tak zwanej świeżości. Widownia była nieco mniej hojna, na całym świecie wydając w kasach „zaledwie” niespełna 100 milionów zielonych. To jednak wystarczyło, by wkrótce pojawiła się kontynuacja.
Rycerze z Szanghaju przenieśli akcję do Londynu, gdzie obaj protagoniści byli obcymi, co tylko spiętrzyło problemy i podwoiło widowiskowe sekwencje. Paradoksalnie jednak humor obniżył loty, czuć też było już w tym wszystkim lekkie zmęczenie materiału, a i ograniczenie przestrzeni, której tutaj mamy przecież pod dostatkiem, sprawiło, że znikł gdzieś ten urok wielkiej przygody. Być może jej klimat powróci w szumnie zapowiadanej od ładnych paru lat części trzeciej, o jakże wymownym tytule Shanghai Dawn. Jednak póki co, oryginał dosadnie udowadnia, że nie ma to jak Dziki Zachód – nawet w komediowym sosie i wschodnich przyprawach.
korekta: Kornelia Farynowska