Schemat znamy doskonale. Młody chłopak przeprowadza się wraz z samotną matką do nowego miasta. Tam poznaje uroczą dziewczynę, z którą błyskawicznie łapie dobry kontakt. Nie w smak to jednak jej byłemu chłoptasiowi – zazdrosnemu, wyjątkowo agresywnemu chuliganowi – który raz za razem spuszcza głównemu bohaterowi porządny łomot. Aby zemścić się na swoim prześladowcy i zdobyć serce ukochanej, protagonista postanawia nauczyć się sztuki walki, a następnie wygrać turniej, w którym udział bierze również jego świeżo upieczony nemezis. Karate Kid: Legendy nie próbują wymyślić koła na nowo. To w równym stopniu sequel, legacy sequel, reboot oraz remake oparty na dokładnie tych samych schematach narracyjnych, co kultowa produkcja Johna G. Alvidsena z 1984 roku czy jej zpopcornizowany remake z Jadenem Smithem oraz Jackiem Chanem, nakręcony 26 lat później. Jak na ironię, film Jonathana Entwistle’a najbardziej świeży i lekki jest wówczas, kiedy bezpośrednio odwołuje się do przeszłości, w zgrabny sposób splatając ze sobą wizje z końcówki XX i początku XXI wieku.
Zaczyna się dość nieoczekiwanie, bo od fragmentu drugiej części Karate Kida. Sensei Miyagi zabiera Daniela La Russo do Japonii, gdzie pokazuje mu swoje pierwsze, rodzinne dojo. Uwagę młodego bohatera przykuwają znajdujące się na ścianach zdjęcia. Miyagi tłumaczy, że przedstawiają one jego przodków, w tym jednego, który pewnego dnia wypił za dużo sake, zasnął w łódce podczas wędkowania i obudził się dopiero u wybrzeży Chin, skąd powrócił kilkanaście lat później z żoną i podstawową znajomością chińskich sztuk walki. To humorystyczne wprowadzenie z jednej strony wyjaśnia nam – w dużym uproszczeniu oczywiście – historyczny wpływ, jaki kung-fu wywarło na karate („dwie gałęzie, jedno drzewo”), z drugiej zaś służy twórcom Legend do zbudowania pomostu między pierwszym Karate Kidem a zrealizowanym ponad 20 lat później remakiem. Wystarczy napomknąć, że podczas pobytu w Chinach przodek pana Miyagiego spotkał przodka pana Hana i wszystko zaczyna łączyć się w logiczną całość, skoncentrowaną, rzecz jasna, wokół kolejnego nastolatka potrzebującego przyspieszonego kursu samoobrony: niejakiego Li Fonga (Ben Wang).
Najlepszym, co Legendy mają nam do zaoferowania, jest z całą pewnością chemia między postaciami. Ben Wang tworzy świetny, niesamowicie zabawny duet wraz z powracającym do roli po 15 latach Jackiem Chanem. Miło jest oglądać nareszcie w roli ucznia pana Hana kogoś, kto posiada naturalną charyzmę i umiejętności aktorskie, a nie tylko nazwisko i dwójkę znanych rodziców. Mniej więcej w połowie seansu z duetu robi się tercet, gdy do gry wkracza – portretowany przez Ralpha Macchio – La Russo, ściągnięty naprędce z Los Angeles, aby nauczyć bohatera karate w stylu Miyagiego. Błyskotliwe sekwencje montażowe, w których La Russo i Han poddają Fonga kolejnym testom, jednocześnie robiąc sobie z niego jaja i wzajemnie się przekomarzając, są nie tylko sercem całego filmu, ale właściwie sensem jego istnienia. Zarówno Macchio, jak i Chan czerpią ogromną, niekłamaną radość z możliwości powrotu do kultowych ról – wystarczy kilka wspólnych scen, aby ta radość automatycznie udzieliła się nam, widzom, pozostawiając nas w dobrych humorach aż do końca seansu.
Z dobrych humorów nie jest w stanie wytrącić nas nawet niechlujna narracja, będąca najpoważniejszym mankamentem filmu. Od pewnego momentu Legendy zamieniają się bowiem w nawałnicę sekwencji montażowych, w których nie ma miejsca na porządnie napisane i odegrane sceny. Większość drugiego aktu to kompletny chaos: kolejne wydarzenia fabularne odhaczane zostają przez twórców zbyt szybko, wprowadzonych zostaje zbyt wiele wątków pobocznych, które odwracają naszą uwagę od sedna sprawy, a następnie nie zostają należycie rozwinięte. Przez dobrych kilkadziesiąt minut film Entwistle’a sprawia wrażenie, jak gdyby został brutalnie pocięty na stole montażowym, a z pierwotnego, 2-godzinnego metrażu usunięto solidne 30 minut tak, aby do weekendowego repertuaru multipleksów udało się wepchnąć o jeden seans więcej. Wszystko wskakuje na właściwie tory, gdy na horyzoncie pojawia się finałowy turniej, choć i w tym aspekcie Legendy ustępują nieco swoim poprzednikom, oferując nam przed ostateczną walką pstrokatą, tiktokową montażówkę zamiast pełnokrwistych, trzymających w napięciu pojedynków. Znak czasów.
Mimo wszystko warto się na Legendy wybrać. Jeżeli macie 40 lat i jesteście fanami wcześniejszych Karate Kidów albo serialu Cobra Kai, to idźcie do kina dla Ralpha Macchio i Jackiego Chana. Jeżeli macie lat 15 i nie oglądaliście żadnego z poprzednich filmów, to idźcie dla znakomitego Bena Wanga (Urodzony w Ameryce), który po raz kolejny udowadnia swój talent aktorski, wyrastając na przyszłą gwiazdę azjo-amerykańskiego Hollywood. „Dwie gałęzie, jedno drzewo” – jak to mawiał pan Miyagi. Legendy, pomimo wszelkich wad, sprawdzają się jako realizacja tej sentencji. Są szansą na pogodzenie i zaspokojenie potrzeb dwóch pokoleń widzów, które – tylko pozornie – nie mają ze sobą nic wspólnego.