KLASYCZNY HORROR – recenzja. Włoska tania podróbka „Midsommar”
Mało kto wie, że do horroru folklorystycznego bądź horroru ludowego jako gatunków swoją cegiełkę dołożyli także Włosi. Dlatego byłam bardzo ciekawa nowej produkcji Netflixa made in Italy, która miała intrygujący tytuł i zamysł. Już od pierwszych minut wydawało się, że będziemy mieli do czynienia z tanią podróbką fantastycznego Midsommar. W biały dzień w reżyserii Ariego Astera. Kiedy jednak obejrzymy całość, zdajemy sobie sprawę, że zostaliśmy przez twórców oszukani, a ja bardzo nie lubię, kiedy film jawnie kpi sobie, udając, iż jest czymś innym, aniżeli jest faktycznie. I nie mówię tu o przemyślanej grze z widzem. Klasyczny horror próbuje bowiem wmówić widzowi, że ogląda folk horror, gdy tak naprawdę to kiepski „hołd” dla dużo lepszych produkcji.
Produkcja rozpoczyna się w momencie, gdy piątka kompletnie nieznajomych ludzi, dzięki usłudze carpoolingu, czyli wspólnych przejazdów prywatnym samochodem, przemierza Włochy w kamperze. Elisa jedzie do rodziców, by móc przeprowadzić zabieg aborcji. Sofia i Mark wybierają się na włoskie wesele przyjaciół, a Riccardo po serii dramatycznych życiowych wydarzeń zmierza do domu matki, by z nią zamieszkać. Za kółkiem siada Fabrizio, który jest filmowcem. Przyjemna podróż zmienia się jednak w koszmar, kiedy pijany Mark rozbija kampera na drzewie, główni bohaterowie zaś budzą się na tajemniczej polanie z przerażającą chatką w tle.
Miałam duże oczekiwania w stosunku do tego filmu. I jeśli nie będziecie zwracali uwagi na ostatnie pół godziny produkcji, to otrzymamy rasowy horror ludowy, rozgrywający się w scenerii wiejskiego krajobrazu. A trzeba pamiętać, że to właśnie krajobraz, w tym przypadku bezkresny las odcinający naszych bohaterów od cywilizacji, stanowi element określający jego przynależność do tego gatunku. Drugim elementem jest izolacja. Brak dostępu do drogi, która magicznie zniknęła, brak sygnału komórkowego, brak pomocy. Kolejny element skupia się na wypaczonych przekonaniach moralnych. Oczywiście jak to w horrorze ludowym bywa, mamy do czynienia z „szaloną” społecznością. Tak też jest w tym przypadku. Nie będę zdradzać zbyt wiele, ale widać, że twórcy czerpali pełnymi garściami chociażby z klasycznego dzieła Roberta Hardy’ego – Kult z 1973 roku, który dał podwaliny pod wspomniany gatunek filmowy. Ostatnim elementem jest zdarzenie, czyli happening, które najczęściej przejawia charakter gwałtowny i drastyczny, oznaczając śmierć, szaleństwo bądź rytualną ofiarę.
I gdybyśmy rozpatrywali dzieło z 2021 roku według powyższego klucza, to musiałabym przyznać, że to co prawda tania włoska podróbka dużo lepszych i ciekawszych dzieł z tego nurtu, jednak dalej przyjemna w odbiorze. Niestety finalnie przeobraża się ona w czarną komedię, gdzie trup ścielę się gęsto, co ostatecznie psuje uzyskany wcześniej efekt. Oczywiście na pochwałę zasługują nawiązania do klasyków, takich jak Teksańska masakra piłą mechaniczną czy Wzgórza mają oczy, jak również Martwego zła oraz Misery, ale po obejrzeniu całości mam dość duży dysonans poznawczy, gdyż nie do końca zrozumiałam intencje twórców. Mam dziwne wrażenie, że oglądam dwa zupełnie odrębne filmy, które zostały połączone w jeden i wyszedł z tego dziwaczny miszmasz.
Wydaje mi się, że twórcy chcieli stworzyć włoski Dom w głębi lasu, dekonstruując pojęcie współczesnego horroru i starając się odwołać do jak największej liczby klasyków, zupełnie zapominając o fabule. Bo jak mówiłam, o ile pierwszą część ogląda się świetnie, o tyle po ujawnieniu wielkiego plot twistu zupełnie straciłam zainteresowanie tym dziełem. Ot, kolejny przykład postmodernistycznego filmu, które stara się wypaść mądrze, ale w końcu gubi się w tym, czym chce tak naprawdę być. Bo gdy zdamy sobie sprawę, że zostaliśmy oszukani, cała frajda z oglądania części pierwszej gdzieś umyka i pojawia się frustracja, iż tak świetny koncept okazał się wyłącznie wydmuszką. Niestety większość netflixowych produkcji opiera się na świetnym założeniu w teorii, a finalnie wychodzi jak wychodzi.
Oddawanie hołdu popularnym klasykom jest zadaniem trudnym. To dość cienka granica pomiędzy pokazaniem uznania i uwielbienia dla czegoś (początkowe sceny w sepii naśladujące w stylu Teksańską masakrę piłą mechaniczną) a zawłaszczeniem. Kiedy masz produkt zatytułowany Klasyczny horror, spodziewasz się naprawdę czegoś więcej niż zwykłej zrzynki, i to na dodatek samych zagranicznych twórców, jakby Mario Bava czy Lucio Fulci w ogóle nie istnieli. Wielki niewykorzystany potencjał. Twórcy netflixowej produkcji obrali sobie za cel uwzględnić jak najwięcej nawiązań, zupełnie nie zdając sobie sprawy, że przez to ich dzieło stało się dziwaczne i chaotyczne. Co prawda ogląda się to dobrze, ale różne elementy z różnych epok nie zawsze do siebie pasują w sposób idealny.
Całość filmu rozpoczyna się bardzo mocno z szansą na stworzenie ciekawego dzieła gatunkowego. Mamy bowiem historię pełną możliwości, która mogłaby stać się nowym klasykiem, wypełnionym po brzegi gore i tajemnicą. Niestety, ale finalnie otrzymujemy ugrzecznioną wersję z plot twistem godnym późnych dzieł Shyamalana, która zupełnie gdzieś po drodze traci swój pierwotny potencjał. Samo przesłanie, że ludzie narzekają na włoskie horrory, bo są zbyt obrzydliwe, a w telewizji oglądają śmierć i zniszczenie jak gdyby nigdy nic, to banał, którego chyba nie trzeba powtarzać. Jeżeli miałabym oceniać pierwszą godzinę to dałabym mocną 8, gdy zaś chodzi o pozostały czas – to słabe 3.