KING KONG. Absurdalny remake
W stosunku do oryginału zmieniono budynek, na którym rozgrywa się dramatyczny finał. Empire State Building, efektowny drapacz chmur (381 metrów wysokości) ze swoją charakterystyczną iglicą jest jednym z nieprzemijających symboli Nowego Jorku. Dzięki King Kongowi z 1933 roku stał się też nierozerwalnie związany ze sztuką filmową. Oszalała małpa, rozpaczliwie walcząca z samolotami, to jeden z tych legendarnych obrazów, które, niezależnie od fabularnego kontekstu czy muzealnej techniki trikowej, zawsze będą kojarzone zarówno z dziedzictwem kinematografii, jak i z Empire State Building. Twórcy remake’u natomiast, w ramach unowocześniania historii Konga za wszelką cenę, na miejsce kulminacji wybrali wieże World Trade Center. W tej decyzji można zrozumieć tylko to, że WTC zostało oddane do użytku zaledwie trzy lata wcześniej, więc pokusa zaistnienia na ekranie najnowszej dumy Nowego Jorku (WTC odebrał ESB palmę pierwszeństwa najwyższego budynku Nowego Jorku) była silniejsza od szacunku dla klasyki kina. W sumie nic dziwnego – odkąd wyremontowano most świętokrzyski w Warszawie, jego efektowna zwłaszcza w nocy sylwetka stała się obowiązkowym miejscem akcji wielu rodzimych filmów, seriali i reklam. De Laurentiis i Guillermin zapomnieli tylko o jednym małym szczególe – oryginalnym filmie. WTC w 1976 roku stanowił “zaledwie” cud techniki inżynieryjnej, dumnie wznoszący się na ponad 400 metrów nad Manhattanem. Legendę dopisał mu dopiero 11 września. Kiedy ludzie zatrudnieni w biurach Empire State Building dowiedzieli się o decyzji filmowców, przebrali się w małpie kostiumy i zorganizowali pikietę na 102. piętrze ESB. Choć z drugiej strony decyzja twórców nowego King Konga nie odbiegała od koncepcji Coopera i Schoedsacka – Empire State Building otwarto zaledwie dwa lata przed realizacją oryginalnego filmu…
Pomimo piętrzących się niedorzeczności oraz powalającej głupoty twórców, którzy chcieli być mądrzejsi od swych starszych kolegów po fachu, jest w King Kongu Guillermina trochę pozytywów, nieśmiało wystawiających łebki spomiędzy zwałów nonsensu. Przede wszystkim widać budżet w wysokości 24 mln dolarów. Na tamte lata była to kwota iście astronomiczna. Dla porównania – tańsze były takie widowiska, jak Płonący wieżowiec (14 mln), Ucieczka Logana (9 mln), Gwiezdne wojny (9 mln), Bliskie spotkania trzeciego stopnia (20 mln), Barry Lyndon (11 mln), Łowca jeleni (15 mln), czy nawet późniejsze o cztery lata Imperium kontratakuje (18 mln). Fantazję finansową De Laurentiisa nieznacznie przebił dopiero O jeden most za daleko (26 mln) i już znacznie Superman (55 mln). Taka forsa zagwarantowała widowiskowość na bardzo wysokim poziomie. Nie można odmówić szerokoekranowego uroku hawajskim plenerom, udającym filmową wyspę Konga. O urodzie Jessiki Lange już wspominałem. Pomimo częściowego spartolenia efektów związanych z samym Kongiem, to scena, w której wielka małpa forsuje bramę wioski na wyspie, robi stosunkowo piorunujące wrażenie (choć przecież twórcy mogli niezamierzenie ośmieszyć ten moment, na szczęście nie udało im się tego zepsuć). Podobnie jest w kolejnej scenie, kiedy Kong wpada w pułapkę. Widok łapy, unoszącej się spod chloroformowej mgły, jest nieoczekiwanie przejmujący. Jak widać – można, ale niestety tylko na kilka scen wystarczyło twórcom artystycznej świadomości o legendzie, którą przywracają na ekran. Małe polonicum – wśród wygłaszanych w wielu językach zapowiedzi przed pokazem Konga w Nowym Jorku, słychać także kilka słów po polsku.
I to tyle pozytywów. Można zadać twórcom remake’u pytanie “Za co?”, ale podejrzewam, że jedyną odpowiedzią będzie pasikowskie “Za jajco!”. King Kong z 1976 roku jest nudny, naładowany absurdami i lekkomyślnym trwonieniem legendy kina z częstymi i ostrymi podjazdami na teren przynależny parodiom. Rozumiem, że blockbuster, że kino rozrywkowe, popcornowe, ale nie tędy! Wmawianie widzowi, że Kong wybrał wieże WTC, bo wizualnie skojarzył je z górami na własnej wyspie, to jakieś grubo ciosane nabijanie w butelkę. Po premierze twórcy mieli jednak odmienne zdanie, gdyż w samouwielbieniu zmontowali po latach trzygodzinną (!) wersję telewizyjną, zawierającą sceny wycięte z wersji kinowej. Czyżby widzowie za słabo dostali po głowach? Najwidoczniej jeszcze mniej, czego dowodem sequel tego niepotrzebnego filmidła, powstały w roku 1986. Ale to już temat na osobny paszkwil.
Tekst z archiwum film.org.pl (06.12.2005).