search
REKLAMA
Archiwum

KILL BILL VOL. 2. Jeszcze bardziej po Tarantinowsku

Jacek Kozłowski

24 stycznia 2018

REKLAMA

“Zemsta nie kroczy prostą drogą.
Kluczy przez las. A w lesie
łatwo zgubić drogę. Zabłądzić.
Zapomnieć, skąd się przyszło…”

Hattori Hanzo

Quentin Tarantino także skręca z raz wytyczonej w Kill Bill vol.1 drogi. Tyle że geniusz kina ani na chwilę się nie gubi. Zmienia styl i odwraca konwencję, nadal jednak podąża w obranym przez siebie kierunku. Drugą częścią swojej opowieści o zemście zrobił miłośnikom kina jeden z największych i najdroższych dowcipów w historii filmu. Zamiast głów i kończyn z ekranu padają tym razem cięte riposty. Mimo to nikt nie powinien być zawiedziony. Jest to bowiem w dalszym ciągu prawdziwie autorski film reżysera. A więc pełen jego osobistych fascynacji, obsesji i zauroczeń.

Panna Młoda eliminuje poszczególnych członków Plutonu Śmiercionośnych Żmij. Vernita Green i O-Ren Ishii poznały już siłę zemsty Czarnej Mamby. Wszystko to, co zdarzyło się przy okazji ich śmierci, dzięki swej widowiskowości, znakomitej choreografii, dynamizmowi i (o dziwo) artystycznej finezji, przejdzie z pewnością do historii kina. W drugiej części swej sagi Tarantino nie ogranicza się tylko do kontynuacji opowieści o losach krwawej zemsty. W znakomitych, klimatycznych retrospekcjach poznajemy także jej korzenie. Poznajemy morderczą mieszankę honoru, miłości i zazdrości, które toczyły ze sobą walkę w głowie Billa. Poznajemy desperację, z jaką Panna Młoda dążyła do normalności. Normalności determinowanej tutaj przez macierzyństwo. Poznajemy wreszcie efekt zderzenia wspomnianej desperacji z kodeksem honorowym. Kill Bill vol.2 do stworzonych w części pierwszej typów postaci dodaje głębię. Historia traci więc swoją analityczność.

To już nie jest prosty film o zabijaniu kolejnych wrogów podzielony na rozdziały. To bardzo osobisty komentarz do pierwszego obrazu. To kamień wrzucony pomiędzy elementy sprawnie działającej maszyny. Maszyna jednak się nie psuje, zmienia się natomiast sposób jej działania. Dlatego też Kill Bill nie mógł powstać jako jeden film. Jak mówi Tarantino, nie pasowałoby to do jego wizji kina klasy C. Być może chodzi tu jednak o coś więcej. Te dwa obrazy są bowiem skrajnie odmienne i mimo że przyjemnie będzie je kiedyś obejrzeć razem, to konieczna jest granica, która chociaż symbolicznie oddzieli od siebie te dwie stylistyki: film walki i film “gadany”, Japonię i Chiny, akcję i psychologię. Jedynym łącznikiem pomiędzy tymi dwoma światami jest Tarantino. W każdym z nich zawarł on bowiem cząstkę samego siebie.

Świat wykreowany w Kill Billu to od początku do końca niezwykła projekcja fantazji i fascynacji Tarantino. Niezapomnianym uczuciem musi być zaangażowanie wielkiej wytwórni filmowej, obłędnych kwot finansowych, wysokiej klasy aktorów i – na koniec – machiny medialnej w celu przeniesienia na ekran czegoś tak osobistego, jak młodzieńcze obsesje. Tarantino był więc bogiem w swoim własnym świecie. Bez skrępowania mieszał pewne jego elementy i umieszczał w rzeczywistości filmowej kultury masowej. Niczego przy tym nie ukrywał, niczego nie kamuflował. W przeciwieństwie do filmów np. Davida Lyncha, Tarantino atakuje nas serią niezwykle konkretnych odwołań do sprecyzowanych filmów, aktorów i gatunków. To nawet coś więcej niż odwołania. On po prostu tych aktorów, te postacie i te gatunki bez skrępowania w Kill Billu umieszcza. Pracując w młodości w wypożyczalni kaset wideo i uczęszczając do tzw. kin grindhouse, Tarantino stał się fanatykiem kina kung-fu, niesionych przez te filmy zasad moralnych oraz ich specyficznej estetyki. Wyczyny Davida Carradine’a w serialu Kung-fu, postać Hattori Hanzo z serii Shadow Warriors, osoba mnicha Pei Mei z filmów Shaw Brothers, scenerie rodem ze spaghetti westernów i zaczerpnięta z tych produkcji muzyka. Te oto elementy przeniknęły ze świata wspomnień reżysera do świata jego filmów. Zresztą wszystkie powyższe szczegóły stają się mało istotne w momencie, gdy za kamerą siada Tarantino.

Bardzo istotne jest jednak to, że reżyser nie stara się tych gatunków łączyć. Wręcz przeciwnie: dzieli film na rozdziały. Nie stara się także z kamienną twarzą ich celebrować. Zamiast hołdu otrzymujemy produkcję pełną przerysowań, momentami ocierającą się o pastisz. Dystans reżysera, objawiający się w sposobie podejścia do tematu, staje się w ten sposób kluczem do sukcesu filmu. Z jednej bowiem strony otrzymujemy od Tarantino gatunki nieco egzotyczne i nieprzystające do dzisiejszego kina, z drugiej zaś są one traktowane z lekkim przymrużeniem oka, ale bez zamiaru stworzenia parodii. Prawdą jest, że egzotyka w kinie może działać odpychająco, ale podana w tak komercyjnej otoczce po prostu przyciąga do siebie widza. W Kill Billu są też odniesienia nie mające związku z kinem, ale z twórczością Tarantino równie mocno związane. I znowu są one po prostu wstawione do filmu. Brak tu aluzji. Jest tylko obraz i dźwięk. Charakterystyczne podejście do przemocy w kinie, motyw zemsty, swoisty topos twardej i niebezpiecznej kobiety, a przede wszystkim zamiłowanie do stóp Umy Thurman. Także w drugiej części filmu, w licznych zbliżeniach, Tarantino ujawnia najciekawszą ze swych osobistych obsesji.

Kill Bill vol.2 jest filmem jeszcze bardziej indywidualnym niż pierwsza odsłona sagi. W długich scenach dialogowych, pięknych sekwencjach na pustyni, scenach treningu u mnicha Pei Mei i wreszcie w osobie Davida Carradine’a reżyser bawi się ze wspomnieniami i fascynacjami, angażując w to media, reklamę i rozkręcając koniunkturę na Kill Billa zarówno za oceanem, jak i w Europie. PIĘKNIE!

Warto zwrócić też uwagę na ironię płynącą z faktu, że Kill Bill vol.2 odstaje stylistycznie od części pierwszej. Tarantino, kręcąc dwa filmy równocześnie oraz czyniąc z pierwszego z nich dzieło niezwykle proste w konstrukcji, a jednocześnie wyrafinowane i niesamowicie dynamiczne, wytworzył w opinii publicznej zapotrzebowanie na drugą, będącą jedynie powtórzeniem pierwszego filmu, odsłonę historii. Wtedy jednak reżyser byłby oskarżany o wtórność, bazowanie dwa razy na tym samym schemacie i o sztuczne dzielenie filmu, spowodowane jedynie chęcią podwójnego zysku. Tarantino więc, owszem, pokazuje język widzom i krytykom (czemu to właśnie towarzyszy ironia), czyni jednak przy tym coś więcej. Komplikuje swoją reżyserską wizję i udowadnia, że jest twórcą wszechstronnym i przewrotnym. Czyni to zresztą nie pierwszy już raz. Ta prowokacja jest jednak najostrzejsza, najbardziej wyrazista, a przy tym niesłychanie medialna i rozciągnięta w czasie. Ciekawe tylko, czy zostanie doceniona i czy zapisze się w pamięci widzów?

Motyw zemsty i eliminacja kolejnych wrogów, a na końcu tytułowego Billa, stają się mniej widowiskowe, a bardziej przemyślane i wynikające nie tyle z żądzy krwi, co z wyrachowania, a w finale z konieczności przestrzegania raz przyjętego kodeksu. Tarantino zmienia więc ton swojej historii, inaczej rozkłada akcenty i rezygnuje z “przebojowości” swojego filmu. Muzyka dalej spaja się z obrazem, Tarantino dalej trzyma w napięciu, brak tu jednak tego pazura, którym przykuwała do ekranu część pierwsza. Tym razem wszystko dzieje się nieśpiesznie, “tarantinowska gadka” kwitnie w najlepsze, atmosfera starych filmów aż bucha z ekranu – wszystko to jest jednak spokojne. I tak jak szybkie tempo akcji było siłą części pierwszej, tak spokój i stonowana atmosfera są siłą części drugiej. Warto więc przed obejrzeniem dalszych losów Panny Młodej wyzbyć się prasowych stereotypów i przygotować na taki właśnie charakter filmu. Swoisty kinowy wstrząs będzie wtedy mniejszy, a całość stanie się bardziej przyswajalna. A gdy już całkowicie damy się porwać klimatowi drugiej części, wtedy okaże się, że Tarantino nie tylko nie zawiódł, ale podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej.

Na koniec słów kilka o fantastycznych aktorach – ulubieńcach reżysera. Uma Thurman gra całą sobą. Z niesamowitym zdecydowaniem, agresją, a jednocześnie z żelazną konsekwencją. Cel jej bohaterki jest przecież oczywisty i został wystarczająco jasno przedstawiony w tytule. Daryl Hannah z kolei jest kwintesencją zła. Poważna, chłodna, piękna twarz i kocie ruchy. Zawsze spięta, zimna i wyrachowana. Z niesamowitym, żelaznym spojrzeniem. Kiepską kreację tworzy natomiast Michael Madsen. Nie miał on jednak tak ogromnych możliwości scenariuszowych i nie był bohaterem tak charakterystycznym jak obie panie. Z założenia był w końcu tą “gorszą” wersją brata. I tak dochodzimy do głównej postaci dramatu – tajemniczego szefa Gangu Żmij – Billa. Odtwórca tej roli – David Carradine – przeszedł samego siebie. Pamiętam go jeszcze z serialu Kung-fu, gdzie jego kreacja była udana, ale szalenie jednoznaczna, a co za tym idzie nudna. Tutaj gra aktorska Carradine’a łączy doskonale dwie cechy filmowego Billa: dające wewnętrzny spokój przestrzeganie ustalonego kodeksu moralnego i ukrytą agresję, która może odwrócić się nawet przeciwko miłości, jeśli przyjdzie taka konieczność. Spokój i furia. Miłość i nienawiść. Te cechy towarzyszą postaci Billa, którego poprzez retrospekcje poznajemy w drugiej części wyjątkowo dokładnie. I wielkie brawa dla Carradine’a, który gra swojego bohatera niemal ascetycznie, tylko po to, aby za chwilę dać wyraz narastającej w nim agresji. Niepowtarzalna i zaskakująca kreacja aktorska!

Kill Bill vol.2 jest wydarzeniem tego sezonu. Wydarzeniem artystycznym, bo sukcesem kasowym była niestety Pasja. Tarantino zachwyca swoją szczerością, stylem opowieści i formą filmu. Po raz kolejny pokazuje swoją klasę. Film wart jest polecenia szczególnie tym, którym przeszkadzała przemoc zawarta w części pierwszej.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA