search
REKLAMA
Recenzje

JOHNNY GUITAR. 65 lat od premiery

Jacek Lubiński

6 lipca 2019

REKLAMA

Lecz Ray umiejętnie gra tutaj również światłocieniem, doskonale wykorzystując go zwłaszcza w tych najbardziej dramatycznych, zaskakujących scenach, co wespół z obsadzeniem w głównych rolach Haydena i Crawford oraz iście kryminalną intrygą, wypełnioną przede wszystkim doskonałymi pojedynkami słownymi autorstwa Philipa Yordana [Bravados, historyczny Cyd (El Cid)], samo narzuca skojarzenia z czarnym kinem lat 40. Johnny Guitar także toczy się głównie w odpowiednio klimatycznych, „ciasnych” wnętrzach i studyjnych dekoracjach – o co zadbała już sama gwiazda, twardą ręką utrzymując za wszelką cenę swój wizerunek, zależny w końcu od odpowiedniego oświetlenia, które można było kontrolować tylko w zamkniętym środowisku. Oraz od szykownych strojów, które Crawford zmienia tutaj w co drugiej scenie, za każdym razem prezentując się w nich coraz bardziej oszałamiająco.

Legendarna aktorka, dla której bynajmniej nie był to pierwszy western (zagrała też w Montana Moon oraz serialu The Virginian), w ogóle niezwykle gładko zawłaszcza tu dla siebie ekran, stając się de facto główną bohaterką opowieści, jak i w ogóle całego przedsięwzięcia. To wszak jej nazwisko sygnuje film, to dla niej publika zostawiła w kinowych kasach dwa i pół miliona dolarów wpływów, i to o niej było najgłośniej na planie – nie bez kozery. Przed kamerą nieraz udowadnia, że była prawdziwym zjawiskiem oraz chodzącą charyzmą, posiadającą niezaprzeczalną, iście wybuchową chemię praktycznie ze wszystkimi, którzy ośmielili się dzielić z nią kadr. I nawet bez patrzenia na kolejne kostiumy trudno od niej wzrok oderwać, bo Crawford zbudowała tu postać kompletną, acz wciąż będącą w jakiś sposób fikcyjnym odzwierciedleniem jej charakteru.

Za kulisami doprowadzała nim ekipę do furii. Co oczywiste, sam reżyser nie miał z nią łatwo, choć on jeszcze był jakoś uodporniony na gwiazdorzenie, bo dopiero co zakończył swój związek z inną heroiną starego kina – Glorią Grahame. Co innego Hayden, który też słynął z trudnej współpracy. Po zakończeniu zdjęć nie pozostał dłużny swej ekranowej partnerce, stwierdzając, że choć lubi pieniądze, to nie ma ich w Hollywood wystarczająco, aby kiedykolwiek dał się przekonać na jeszcze jeden film z Crawford. Słowa dotrzymał. Słynne stały się jednak zwłaszcza jej potyczki z McCambridge, która w owej chwili zmagała się z alkoholizmem. Uzależnienie połączone z ciągłą walką z (również często pijaną) Crawford o najmniejsze drobnostki doprowadziło ją na skraj szaleństwa. Doskonale przełożyło się to na filmową taśmę, na której ten obłęd znajduje ujście w być może jednym z najlepszych, a już na pewno najbardziej sugestywnych występów McCambridge.

Te dwie damy łatwo owijają sobie wszystkich panów wokół palca. Crawford sprawia, że mężczyźni jeden po drugim ulegają jej magnetyzmowi i zakochani najczęściej ślepo o nią walczą. A McCambridge, niemogąca równać się z nią urokiem i podskórną seksualnością, inteligentnie pociąga za sznurki i korzystając ze swoich kobiecych przywilejów oraz żerując na krzywdzie, z łatwością przekonuje do moralnie wątpliwych czynów nawet szeryfa. Tę drzemiącą w Johnny Guitar kobiecą siłę podsumowuje piosenka przewodnia – typową dla gatunku balladę tym razem wykonuje delikatny, melancholijny głos Peggy Lee.

Dodajmy do tego polityczne nawiązania – filmowe polowanie na czarownice i dopatrywanie się winnych tam, gdzie ich nie ma, jako żywo przypomina piętnowanie komunistów w Hollywood ery McCarthy’ego (a idąc dalej tym tropem, także współczesne dbanie o polityczną poprawność) – i mamy dziwaczny miks, który, co nie powinno dziwić, w Stanach przyjęto raczej negatywnie, pomimo względnego sukcesu finansowego. Natomiast w Europie, jak to często bywa, stało się odwrotnie i nietypowy western bardzo się spodobał. Na swój ogólnoświatowy status musiał sobie jednak przez lata zapracować.

Dziś nie ulega już wątpliwości, że Johnny Guitar jest jednym z najbardziej wpływowych tytułów swojej ery. Nie jest być może jakoś wydatnie obecny w szeroko pojętej popkulturze (aczkolwiek doczekał się nawet broadwayowskiej adaptacji w 2004 roku), lecz bezustannie inspiruje kolejne pokolenia filmowców – od Martina Scorsesego, przez Pedro Almodóvara, a na Quentinie Tarantino oraz Robercie Rodriguezie i jego Desperado kończąc. Niekonwencjonalny, wizualnie intensywny, bardzo nowoczesny w stylu oraz formie i zarazem żerujący na sprawdzonych schematach, których nawet nie próbuje zmieniać, wciąż fascynuje. Drugiego takiego westernu po prostu nie ma.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA