search
REKLAMA
Recenzje

JOHNNY GUITAR. 65 lat od premiery

Jacek Lubiński

6 lipca 2019

REKLAMA

Wielki miłośnik tego filmu, François Truffaut, nazwał go „fałszywym westernem”. Roger Ebert twierdził z kolei, że to tani, ale jednocześnie jeden z najbardziej śmiałych i wystylizowanych tworów swojej epoki. Powstała w 1954 roku produkcja jest uważana za świadome dzieło feministyczne, oczywisty komentarz polityczny, kolorowe kino noir i jawny melodramat przypadkowo osadzony na prerii. Niektórzy widzą w nim także szekspirowskie konotacje oraz przewrotny obraz wydarzeń zachodzących na planie. W istocie, Johnny Guitar jest tytułem niepodobnym do żadnego innego w danym gatunku, w którym to niezwykle trudno jest go jakoś sklasyfikować.

Nie jest to w końcu film rewizjonistyczny (popularnie, acz nie do końca trafnie nazywany antywesternem), lecz też i trudno dopatrzeć się w nim śladów klasycznych historii Dzikiego Zachodu, do których widzowie zostali przyzwyczajeni w pierwszej połowie XX wieku. Dość napisać, że tytułowy bohater… nie nosi broni. Zamiast niej używa gitary, od której wszak wziął sobie „nazwisko”. Tenże Jaś Gitarowiec (Sterling Hayden, który, żeby było zabawniej, przed tą rolą nie umiał jeździć konno, grać na gitarze i strzelać) przybywa do przybytku uciech położonego niedaleko małego, kopalnianego miasteczka. I nie, nie chodzi o burdel, lecz o stojące samotnie pomiędzy kanionami kasyno połączone z saloonem. Jego właścicielka – niejaka Vienna (Joan Crawford) – to naprzykrzająca się lokalnej społeczności twarda baba, która z niecierpliwością wyczekuje na mającą tu wkrótce dotrzeć kolej, a wraz z nią okres prawdziwego prosperity nowo otwartego biznesu. W tym na razie nie pomagają jej ani wyraźnie wrodzy jej mieszkańcy, ani też prywatne zażyłości z grupą bandytów, którym przewodzi rewolwerowiec Dancin’ Kid (Scott Brady). Johnny, którego głównym zadaniem jest po prostu grać ku uciesze klientów, wplątuje się w sam środek tego ciągle zaognianego konfliktu, jaki po prostu musi eksplodować. Początkowo nie jest nim specjalnie zainteresowany, ale szybko okaże się, że jego obecność tu nie jest przypadkowa…

Dancin’ Kid, Vienna, Johnny Guitar oraz jeszcze niejaki Turkey – te wszystkie ksywki brzmią jak rzecz niebezpiecznie bliska parodii gatunku. A jednak film Nicholasa Raya jest nie tylko spójną, ciekawą, inteligentną historią kowbojską „na serio”, lecz także dość oryginalnym dziełem samym w sobie. Co prawda elementy, z których reżyser składa swoje dzieło, są generalnie wtórne – zresztą jest to ekranizacja książki Roya Chanslora, autora m.in. zdecydowanie bardziej komediowej Kasi Ballou – ale efekt finalny pozostaje świeży i elektryzujący nawet dziś, ponad sześć dekad po premierze. I nie jest to tylko zasługa zgrabnego tempa, kolejno odsłanianych kart blisko dwugodzinnej, tylko pozornie banalnej fabuły, jak zawsze bezbłędnej oprawy muzycznej Victora Younga (Jeździec znikąd) czy solidnej obsady (w tej znajdują się jeszcze tacy wyjadacze, jak Ward Bond, Ernest Borgnine i John Carradine), ze znakomitą Mercedes McCambridge na czele – aktorka wcieliła się w nemezis Vienny, przepełnioną obłędem zemsty Emmę Small.

Johnny Guitar to przede wszystkim niesamowicie stylowe, wizualnie przemyślane widowisko, do którego jak ulał pasuje nazwa „ruchomy obraz”. Nakręcone co prawda w formacie 1.66:1, czyli niewypełniające całego ekranu, z czarnymi pasami po jego bokach, prezentuje się jednak wybornie w obiektywie Harry’ego Stradlinga, znanego przede wszystkim z późniejszego uchwycenia na taśmie wielu zacnych, kolorowych musicali (My Fair Lady, Hello, Dolly!, Faceci i laleczki), a wcześniej chociażby z Podejrzenia Alfreda Hitchcocka. Zresztą to właśnie barwy, a nie okazjonalne plenery wiecznie skąpanej w kurzu Arizony czynią z tego filmu wyborne patrzydło.

Dziecko wytwórni Republic Pictures – stojącej także za produkcją Rio Grande krótkotrwałej firmy o charakterystycznym logo wkurzonego orła bielika – swą soczystość, głęboką czerń oraz iście krwiste wyszczególnienie kilku podstawowych kolorów zawdzięcza tyleż wprawnej ręce reżysera i ludziom stojącym za kamerą, co procesowi trucolor. Istniejący krótko, bo zaledwie przez dekadę (od premiery Out California Way w 1946 r. do Spoilers of the Forest z 1957), był wykorzystywany głównie właśnie przy kręceniu westernów, z których Johnny Guitar pozostaje najsłynniejszym i zarazem najlepszym przykładem jego siły wyrazu. Technika ta, stworzona na potrzeby danego studia, bardzo szybko musiała ustąpić tańszym i efektowniejszym rozwiązaniom, wobec czego upadła wraz z końcem Republic Pictures. Niemniej bez niej część magii całego widowiska z pewnością by uleciała. Co ciekawe, film był nakręcony także z myślą o popularnym już wtedy, acz w nieco innej formie, formacie 3D.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA