search
REKLAMA
Nowości kinowe

Jesteśmy najlepsi!

Krzysztof Połaski

30 listopada 2013

REKLAMA

Jesteśmy najlepsi!Lukas Moodysson wyraźnie złagodniał. Już jego anglojęzyczny „Mamut” z 2009 roku był daleki od tego, co Szwed oferował na początku swojej twórczości. Człowiek, którego filmy potrafiły wręcz brutalnie sponiewierać widza i odkryć przed nim to co nieznane lub przemilczane, jakby „stracił pazur”.

Najnowszy obraz autora „Lilja 4-ever” pt. „Jesteśmy najlepsi!” na ekranach szwedzkich kin pojawił się w październiku, a polscy widzowie mogli go zobaczyć w ramach tegorocznego Warszawskiego Festiwalu Filmowego. To zdecydowanie najsubtelniejsze dzieło w filmografii jednego z najbardziej cenionych współczesnych europejskich twórców, ale bądźcie spokojni – brak postaci prezentujących swoje owłosienie łonowe w kuchni, Polaków zamieszanych w handel ludźmi i scen obrazujących zabieg waginoplastyki absolutnie nie oznacza spadku formy.

Szwedzki reżyser po zrealizowaniu dość chłodno przyjętego „Mamuta” postanowił odpocząć, poszukać nowej świeżości i przede wszystkim dać czas samemu sobie. Co ciekawe, w tym okresie wcale nie próżnował. Chociaż kamerę odstawił na bok, to na rynku pojawiły się dwie powieści autorstwa Moodyssona: „Death & Co” z 2011 roku oraz wydane rok później „Twelve Months in Shadow”. Jeżeli jednak ktoś myślał, że urodzony w Lund twórca całkowicie porzuci swoją karierę reżyserką i scenariopisarską na rzecz powieściopisarstwa był w błędzie, bowiem „ciągnęło wilka do lasu”. I to bardzo. Z pomocą przyszła mu żona, Coco, a właściwie jej autobiograficzny komiks „Aldrig godnatt” i w ten sposób narodziła się siódma pełnometrażowa fabuła Szweda – „Vi är bäst!”.

Jesteśmy najlepsi!

„Jesteśmy najlepsi!” to dla Lukasa Moodyssona powrót na kilku płaszczyznach. Przede wszystkim reżyser powrócił do Szwecji i swojego ojczystego języka, w którym, co naturalne, pracuje mu się najlepiej i najbardziej intuicyjnie. Twórca powrócił również do flagowego dla siebie tematu, a mianowicie młodzieży, którą w mniejszym lub większym stopniu zajmował się już chociażby w swoich trzech pierwszych długich metrażach. Jest to dla niego także swoisty powrót do przeszłości, gdyż film ten utrzymany jest w podobnej stylistyce co „Fucking Amal” oraz „Tylko razem”, a zarazem porusza podobne problemy, tyle, że opowiedziane w komediowy i mniej poważny sposób.

Najnowsze dzieło szwedzkiego twórcy generalnie można opisać jednym zdaniem – to obraz o trzynastolatkach i ich wciąż jeszcze beztroskim życiu. Po prostu. Urodzony w 1969 roku reżyser na ponad sto minut przenosi nas wszystkich do Sztokholmu roku 1982, czyli czasu, gdy sam był rówieśnikiem ekranowych bohaterek, więc doskonale zna ówczesne realia i wie o czym opowiada.

Jesteśmy najlepsi!

Akcja początkowo skupia się na przygodach dwóch, dość ekscentrycznie wyglądających, przyjaciółek, Bobo (Mira Barkhammar) i Klary (Mira Grosin). Na pierwszy rzut oka dziewczyny wyglądają jakby posiadały układ chromosomów XY, co jest jednym ze źródeł ich problemów – większość kolegów, jak i koleżanek, uważa je za brzydkie, przez co funkcjonują poza swoją grupą rówieśniczą. Dodatkowo dziewczyny za swoim wyglądem i sposobem ubierania manifestują miłość do punk rocka, co również spotyka się ze złośliwymi przytykami, zakochanych w popie, koleżanek, twierdzących, iż „punk rock is dead”.

Bobo i Klara starają się jak najczęściej przebywać poza domem, dystansują się od swoich rodziców, podejmując przeciwko nim próbę buntu, dlatego wolny czas uwielbiają spędzać w miejscowym domu kultury, gdzie popadają w konflikt z lokalnym zespołem rockowym, którego głośna próba przerywa idylliczny wypoczynek wchodzących w okres dojrzewania pań. Dziewczyny są zawzięte, więc postanawiają się odpłacić pięknym za nadobne zakładając własną grupę muzyczną. Jest tylko jeden, drobny problem – żadna z nich nie potrafi grać na jakimkolwiek instrumencie, o śpiewaniu oczywiście już nie wspominając, ale jak pokazuje przecież chociażby polska muzyka rozrywkowa, śpiewać każdy może.

Wówczas na horyzoncie pojawia się ona, enigmatyczna blondwłosa niewiasta o anielskim głosie, pochodząca z katolickiej rodziny, nieśmiała i zamknięta w sobie Hedviga (Liv LeMoyne, wyglądająca jakby była młodszą wersją Léi Seydoux). Różnic pomiędzy dziewczynami na pozór jest wiele, a główna jest taka, że Hedviga w przeciwieństwie do swoich dwóch nowych koleżanek ma duże pojęcie o grze na instrumentach, do tego stopnia, iż będzie w stanie nawet zawstydzić opiekunów domu kultury. To trio ma jednak jedną, ale kluczową cechę wspólną, dziewczyny łączy samotność i poczucie wyalienowania. Do tej pory funkcjonowały na obrzeżach szkolnej społeczności, więc postanowiły połączyć siły, w końcu w grupie raźniej.

Jesteśmy najlepsi!

Najnowsze dzieło Lukasa Moodyssona to film o narodzinach przyjaźni, tak silnej, że prawdopodobnie śmiało można ją określić przyjaźnią na całe życie. Żadną tajemnicą nie jest, iż właśnie najmocniejsze zażyłości powstają w okresie naszych młodzieńczych lat, często stosunki jakie nawiązaliśmy jeszcze w szkole podstawowej przetrwały długie lata i wciąż są intensywne.

Jednocześnie jest to także obraz o samotności i alienacji młodych ludzi oraz poszukiwaniu przez nich własnej tożsamości oraz przede wszystkim potrzebie akceptacji. Nie bez przyczyny aparycja głównych bohaterek jest zbliżona do prezencji osobników płci męskiej, ale one chcą tak wyglądać, ten wizerunek wpisuje się w subkulturę do której należą i absolutnie nie chcą tego zmieniać. Co więcej, mają do tego prawo, lecz wychodząc poza ogólnie przyjęty schemat wyróżniają się, są postrzegane jako inne, a inne często w potocznym rozumowaniu znaczy gorsze, więc pozostają im dwie drogi, albo przystosować się jak reszta społeczeństwa, albo walczyć o swoje i idącą za tym akceptację. Niemniej jednak na szacunek trzeba sobie zasłużyć, ale dziewczyny doskonale zdają sobie z tego sprawę i „podejmują rękawice”. Bobo, Klara i Hedviga są niczym Elin i Agnes w „Fucking Amal”, dzięki walce o akceptację mogą zyskać odwagę, aby być sobą i dokonać symbolicznego wyjścia z łazienki na oczach całej szkoły.

Jesteśmy najlepsi!

Skoro dzieło to opowiada o dorastaniu, to nie może zabraknąć w nim przeżywania przez bohaterki „pierwszych razów”. Dziewczyny nawet nie zdążą się zorientować, a już będą przejawiać pierwsze symptomy rodzącej się w nich kobiecości, zaczną rywalizować o chłopaków, a od tego krótka droga do zakończenia przyjaźni. Zauroczenie w jednym i tym samym facecie nigdy nie wychodzi przyjaciółkom na dobre, ale o tym będą musiały przekonać się na własnej skórze. Nieodzownym elementem dorastania są również pierwsze używki, więc szwedzki autor zafundował nam scenę upojenia alkoholowego przyjaciółek za pomocą jednego piwa. Gdy mamy „naście” lat uczymy się także odpowiedzialności za swoje czyny. Podobnie jest w tym przypadku, dlatego Bobo i Klara za ścięcie włosów Hedvigi, bez zgody samej zainteresowanej, zostaną odpowiednio „nagrodzone”, aby zrozumieć swój występek.

Bardzo dużą uwagę Lukas Moodysson poświęca rodzicom bohaterek. Bobo mieszka z rozwiedzioną matką, która co prawda bardzo kocha córkę, lecz ją zaniedbuje, potrafi nawet nie zauważyć, iż jej dziecka nie ma w domu. W tym przypadku to córka opiekuje się matką, a nie odwrotnie, to na głowie młodej i zagubionej Bobo jest cały dom i jeszcze bardziej zagubiona rodzicielka, wyraźnie nie potrafiąca sobie poradzić z brakiem stałego mężczyzny, trzymającego wszystko w ryzach.

Jesteśmy najlepsi!

Zupełnie inaczej przedstawiona jest rodzina Klary, charakteryzująca się nie tylko dużą otwartością i akceptacją, ale wręcz swoistą beztroską. A Klara nie potrzebuje dorosłych przyjaciół, tylko zwyczajnych rodziców, mogących ją nauczyć co jest dobre, a co złe. Najbardziej ekstrawertyczna z bohaterek ma również brata, pozornie traktującego ją w bardzo stereotypowy sposób, lecz, gdy nadejdzie taka potrzeba, będzie w stanie zaoferować jej pomoc.

Jeszcze w inny sposób rysuje się rodzina Hedvigi, a właściwie tylko matka, którą widz ma okazję poznać. Chrześcijański model wychowania zostaje ukazany jako ten najbardziej skuteczny, to właśnie ta z matek zostaje sportretowana przez reżysera jako przekazująca wartości moralne i ucząca dziewczyny szacunku do drugiego człowieka. Jest to tylko pozornie surowe wychowanie, bo matka Hedvigi jako jedyna podejmuje z bohaterkami dialog i na zasadzie partnerstwa próbuje uzyskać porozumienie.

Jesteśmy najlepsi!

W tle szwedzki twórca po raz kolejny przygląda się i pokazuje anarchistów w krzywym zwierciadle, co już czynił w „Tylko razem”. Tym razem anarchistkami stają się trzy główne bohaterki, ale tak naprawdę buntują się tylko z przekory. Ich jedyna piosenka jest zatytułowana „Wredny sport”, a w jej treści zestawiają bezsensowne ich zdaniem ćwiczenia na lekcjach wychowania fizycznego z biedą i głodem w Afryce. Dla własnych celów głoszą populistyczne hasła, podobnie jak chłopcy będący obiektem westchnień bohaterek, których przekaz sprowadza się wyłącznie do sformułowania „Brezhnev / Reagan – fuck off!”.

Mówiąc o „Jesteśmy najlepsi!”, czyli filmie historycznym, nie sposób nie wspomnieć o świetnej ścieżce dźwiękowej, scenografii oraz kostiumach, dzięki którym zwyczajnie przenosimy się do 1982 roku. Soundtrack został zdominowany przez szwedzkie punkowe formacje, wówczas przeżywające lata świetności –  Ebba Grön czy KSMB. Scenografia i kostiumy także wydają się bezbłędne, przez co możemy zobaczyć jak Szwecja wyglądała na początku lat 80. ubiegłego wieku, co bardzo kontrastuje z ówczesną polską rzeczywistością, bo wszyscy wiemy, że wtedy w naszym kraju nie było kolorowo.

Reżyser nie ukrywa, iż podczas prac na planie było bardzo wiele improwizacji, ale taka już jest domena działań z nastoletnimi aktorami. Ta cała spontaniczność jednak zupełnie nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie, jest ogromną zaletą tego dzieła, z którego bije niezwykła autentyczność. Patrząc na Bobo, Klarę oraz Hedvigę możemy zobaczyć samych siebie z czasów, gdy mieliśmy trzynaście lat i równie niepoważne pomysły w głowie.

Udał się Lukasowi Moodyssowi ten powrót do kina. „Jesteśmy najlepsi!” to jednocześnie inteligentna komedia, jak i bardzo lekki, pozytywny oraz sprawnie zrealizowany obraz. Szwed doskonale rozumie młodych ludzi, co ma swoje odzwierciedlenie na ekranie. Twórca zrobił co prawda najlżejsze dzieło w swojej karierze, lecz na szczęście nie zrezygnował z poruszania problemów, które ukazywał już w swoich wcześniejszych dokonaniach. Co prawda niektórzy będę mogli zarzucić mu pewną banalność tego filmu, ale czy nie właśnie tak postrzegaliśmy świat mając trzynaście lat? Nie widać tutaj ani krzty przekłamania, czym autor „Kontenera” udowadnia, że wciąż jest jednym z najlepszych. Warto mu zaufać.

REKLAMA