search
REKLAMA
Recenzje

JEDNA BITWA PO DRUGIEJ. O tym, że wybitny reżyser nadal jest wybitny [RECENZJA]

Z tej recenzji Jednej bitwy po drugiej dowiecie się, dlaczego Paul Thomas Anderson niezmiennie pozostaje jednym z najwybitniejszych reżyserów i wciąż gra w swojej własnej, jednoosobowej lidze....

Maciej Kujawski

1 października 2025

REKLAMA

Jedna bitwa po drugiej, lub jak głosi zabawny serbski tytuł Jedna bitka za drugom, od piątku jest do zobaczenia w kinach w całej Polsce. To pozycja obowiązkowa dla każdego, kto poszukuje w mainstreamowym kinie artyzmu i wyrazistych, indywidualnych komentarzy społeczno-politycznych. Paul Thomas Anderson dowiózł bardzo dobre, nieszablonowe, interesujące dzieło i trzeba to sobie poważnie obgadać.

Tak, ten film wyraża współczesność, oddycha nią, rozumie ją w większym stopniu, niż ktokolwiek z nas i stara się uchwycić jej płynny vibe. Co zaskakujące, opowiada o tym za pomocą takich środków filmowych, które przywołują raczej złotą dekadę lat 70. w Hollywood. Aby opowiedzieć o rozchwianiu wartości we współczesnych Stanach Zjednoczonych, Anderson sięga po styl, który sprawdzał się już kilka dekad temu. Bez wahania czerpie z tej bardziej niezależnej, nieokrzesanej odnogi kina Nowego Hollywoodu. Antyamerykański, antyestablishmentowy przekaz okazuje się sugestywny, ostry i zniuansowany, niczym w manifestujących chaos ideowy i nihilizm Stanów Zjednoczonych arcydziełach lat 70.: Taksówkarzu Martina Scorsese, lub w Czasie apokalipsy. Z kolei obecna tu umiejętność satyry, czy wplatania posępnej groteski, natychmiastowo przywodzi mi na myśl obrazy Roberta Altmana. Anderson pokazuje, że korzystanie z tych narzędzi stylistycznych sprzed lat nie musi oznaczać anachronizmu, a wręcz przeciwnie. Stawianie na te chwyty, nawet w obecnym krajobrazie zdaje się nowatorskie, nieposkromione i nasączone soczystym buntem – a kino właśnie tego potrzebuje, by jego tętno nie zwalniało.

Prawda taka, że wyżej wymienione tytuły to bardzo ogólne, duchowe skojarzenia, a bezpośrednie, szczegółowe zestawienie tych twórców ze sobą nie miałoby większego sensu. Bo Anderson to Anderson. Wciąż jedno z największych filmowych indywiduów z niepodrabialną wyobraźnią i sposobem opowiadania, którego raczej nikt nie odważy się skopiować.

Po sentymentalnym, barwnym i miłym dla oka Licorice Pizza Anderson udowadnia również jeszcze coś innego, jakby w sprzeczności z tamtym obrazem: że czasem brzydki oznacza piękny. Ach te ziarno na obrazie, ten format, ta pięknie rozbujana, dygocząca kamera z ręki śledząca bohaterów, to celowe niedoświetlenie ujęć… Niedoskonałość, niechlujne zniekształcenia świata przedstawionego mają swój cel. W końcu Jedna bitwa po drugiej opowiada o nierównościach i brudach wszelakich.

Na etapie Nici Widmo poczułem, jakby Anderson niejako poszedł w dojrzalszą, bardziej stonowaną i „na serio” erę kariery – już rezygnując z tej lekkości, wigoru i szaleństwa filmów, które robił, będąc twórcą młodym. Jedna bitwa po drugiej pokazuje, że się myliłem. Bo, o tym, że to nie będzie ugrzeczniona, wyciszona opowieść, mówi nam już akt pierwszy – który hałasuje swoim bezczelnym językiem i tak wiernie oddaje atmosferę szarżującej rewolucji, że mógłby tą energią obdarować większość pokolenia młodych filmowców… i jeszcze trochę by tego zostało.

Oczywiście, że nie jest to obraz dla każdego; ani przez chwilę nie czułem, że próbuje się komukolwiek przypodobać. Pierwszy akt dla wielu widzów może być ciężkim doświadczeniem, które skutecznie ich odbije od tej opowieści. Ta brawura i wciągające, pełne od ekspresji kino typu Złap mnie, jeśli potrafisz w krzywym zwierciadle pojawia się właśnie po tych 40 minutach. Wówczas zaskakuje, ale też wydaje się oczywistym, naturalnym przejściem. Anderson ma nieprawdopodobne wyczucie tonu i sprawnie umie balansować kolejne, nawet skrajne składniki spektaklu. A przy tym wydaje się to takie przemyślane, wcale nie lawirujące w zagubieniu między artyzmem a wulgarnością.

Nie wiem, czy ktokolwiek inny byłby w stanie zrobić ten konkretny film. Tak szalenie ambitny projekt wymagał od jego twórcy po równi ogromnej dojrzałości, jak i młodzieńczego temperamentu. Anderson ma obydwie rzeczy naraz i wjeżdża z tym na zupełnego pewniaka.

Choć film rozpoczyna się przydługim i wymagającym prologiem, szybko przechodzi w dynamiczną sekwencję pełną slapstickowego humoru i napięcia rodem z kina pościgu – nie tracąc przy tym ani grama emocjonalnej powagi. Od tego momentu nie zamierza zwalniać, a duszna atmosfera zostaje z nami już do samego końca seansu.

Reżyser wszystko podaje w pięknej symbiozie, z humorem i lekkością. Anderson po prostu mówi tak, jak czuje i nie idzie na kompromisy. A że jest ekscentrykiem, który widzi świat w bardzo specyficzny sposób – to dostaliśmy poruszający traktat o tych wszystkich lękach, którymi targana jest współczesność. Nasz świat należy do wielu, najróżniejszych ludzi o często sprzecznych światopoglądach. Nie da się z tego wyciągnąć jednoznacznych wniosków – można jedynie stworzyć fascynującą, rozległą panoramę gorączkowej, rozdartej współczesnej Ameryki.

Anderson przygląda się temu wszystkiemu z ogromną ciekawością, nakłada na to wybujałe, niestandardowe szkiełko swojej wyobraźni i tym się broni. Ucieka od realizmu, celując raczej w pytania niż odpowiedzi. Równocześnie, pośród tego całego zgiełku mamy poczucie, że to najlepsza forma rozumienia tego pędzącego ku zagładzie świata.

Nie sposób nie przyznać, że rygor Andersona co do prowadzenia aktorów musiał tu być naprawdę silny. Oni są dla niego jak narzędzie – dokładnie wie, co każdy ma wnieść na ekran. Nie ma tu miejsca na zbyt długie sceny popisów; nie może to rozmyć tej napiętej, podpartej silnym suspensem historii. DiCaprio korzystając z komediowego sztafażu znerwicowanego faceta w kryzysie, który ćwiczył już w Pewnego razu w Hollywood, magnetyzuje jak zwykle, a Sean Penn… chyba ucieka od schematu najbardziej w karierze. To niebywała rola, jeden z najlepszych antybohaterów, jakich widziałem w kinie od dawna. Każde drgnięcie mimiki na twarzy Penna jest przemyślane co do milimetra. A jego charakterystycznie krocząca postać – choć karykaturalna, autentycznie wbija w fotel i ma w sobie coś przerażająco ludzkiego.

Jest tu też cała masa mniej znanych wykonawców. Mieli to szczęście, że trafili do takiego reżysera, który nie ma sobie równych jeśli chodzi o prowadzenie aktorów. Każdy ma szansę się wykazać, także dzięki precyzyjnym, dobitnym dialogom.

Skoro mówimy o aktorach, to dodam, że ten film nie byłby sobą bez tej muzyki. Bo ścieżka dźwiękowa okazuje się aktorem. Kontrapunktuje występy DiCaprio, Penna i Del Toro; cały czas towarzyszy nam gdzieś tam w tle i zasiewa podskórny niepokój. Anderson po raz kolejny współpracuje z Jonnym Greenwoodem, a ten jak zwykle eksperymentuje i próbuje czegoś nowego. Kompozytor dokłada swoją niemałą cegiełkę do tego aptekarsko kontrolowanego chaosu.

Czego tu nie ma – nerwicowe, rozedrgane kino o ludzkim zezwierzęceniu pokroju Nieoszlifowanych diamentów braci Safdie, najlepszy pościg samochodowy w historii kina, takie wiązanki przekleństw, że zawstydzą Tarantino, kąśliwa, acz inteligentna parodia twardogłowych wojskowych i… do wyłapania jest tu znacznie więcej zabaw gatunkami, stylami i tropami. Każdy znajdzie swój „mały” moment i kilka „wielkich”.

Jedna bitwa po drugiej to nawet nie do końca mój typ kina, choć czym dłużej trwał, tym elektryzował mnie tylko bardziej i bardziej. Prywatnie czuję, że mnie i Andersona dzieli nieco inna wrażliwość — kilka momentów do mnie nie trafia, w tym ostatnia scena tuż przed napisami. Mimo tego niedostrojenia muszę przyznać: to jeden z najlepszych filmów roku. Epicki poemat, falujący majestatycznie niczym ocean. Świetna tragifarsa, trzymająca w nieustannym napięciu, jak również piękny, naturalistyczny poemat o współczesności. Mam nadzieję, że to właśnie ten film przyniesie Andersonowi zasłużonego Oscara za reżyserię. Rise and shine.

Idźcie do kina i konfrontujcie się śmiało z odważnymi głosami amerykańskiego kina — bo takich nie zostało już wiele.

Maciej Kujawski

Maciej Kujawski

Absolwent filmoznawstwa na Uniwersytecie Łódzkim. Miłośnik westernu, filmu noir, horroru, filmów gangsterskich, samurajskich i o sztukach walki. Jego przygoda z kinem zaczęła się wraz z otrzymaniem kolekcji filmów Alfreda Hitchcocka na DVD. Wciąż jednym z jego ulubionych filmów jest „Psychoza” z 1960 roku. Uwielbia mieć własne zdanie i dyskutować na przeróżne tematy. Oprócz uprawiania kinofilii, amatorsko fotografuje przyrodę, czyta klasyczne powieści, kolekcjonuje i gra w gry planszowe. Jest autorem fanpage'a Specjalny Zakład Opieki Filmowej.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA