JAK STEVEN SEAGAL PODBIJAŁ POLSKĘ, czyli parę słów o “Cudzoziemcu” i “Poza zasięgiem”
Fabuła Poza zasięgiem jest znów mocno pretekstowa, ale przynajmniej trzyma się jakichś standardów przyzwoitości, podobnie jak bardzo przeciętne, ale przynajmniej silące się na rzetelność sceny akcji. Jedynym przełamaniem odtwórczej wobec “seagalowskiego” formatu stylistyki jest finałowa konfrontacja Stevena i Faisala w ambasadzie, gdzie… walczą na szable. Kiepska imitacja azjatyckiego kina walki dobrze podsumowuje mizerność filmu, w którym twórcy nawet nie wysilili się, by wyjaśnić nieco źródła zażyłości Lancinga i Ireny, a błyskotliwy as wywiadu, brawurowo włamujący się do policyjnych komputerów, nie może zorientować się, patrząc na mapę, gdzie znajduje się zwiększona koncentracja placówek dyplomatycznych, bez pomocy małego chłopca.
Podobne wpisy
Poszukiwaczy sympatycznych akcentów obydwa filmy zapewne rozczarują – ukłony gwiazdora w kierunku polskiej kultury ograniczają się do bodaj jednego nieporadnego „na zdrowie” i dziwacznej anegdotki historycznej w domu uciech. Można bawić się jeszcze w wypatrywanie polskich aktorów – z bardziej znaczących epizodów mamy Mirosława Zbrojewicza w Cudzoziemcu (choć on zapada w pamięć głównie przez okropną sekwencję pseudoretrospekcji), Agnieszkę Wagner, Krzysztofa Pieczyńskiego, Jana Jangę-Tomaszewskiego i Witolda Wielińskiego w Poza zasięgiem, przy czym mianem rzetelnego określić można chyba jedynie Pieczyńskiego w roli zbira na usługach Turków. Polskości w obydwu filmach jest jak na lekarstwo, a te obecne wątki raczej żenują przy świadomości, w jakiego rodzaju koszmarki są wplecione.
Normalnie pewnie doszukiwałbym się ukrytych w Cudzoziemcu i Poza zasięgiem podtekstów i kulturowych wzorców, w rodzaju konserwatywnej wizji genderowej czy amerykańskiego imperializmu. Ale w tym wypadku zwyczajnie nie warto, bo na dopisywanie – słuszne bądź nie – kulturowo-społecznych znaczeń do niesmacznej papki, jaką są zrealizowane w Polsce filmy Stevena Seagala, zwyczajnie szkoda czasu. Niestety romans gwiazdora z naszym krajem zbiegł się w czasie z drastycznym wytracaniem impetu przez jego karierę, czego efektem są miałkie, nieciekawe filmy, które trudno polecać nawet jako tzw. guilty pleasure. Nietrudno zrozumieć, dlaczego żadna z tych produkcji nie otarła się o jakąkolwiek formę kultowego statusu, nawet w Polsce, gdzie, umówmy się, kino akcji/sensacyjne nie stoi na jakimś niebotycznym poziomie – ale i tak o kilka klas lepszym od tego, co zaprezentował na naszej ziemi Steven Seagal. Łatwo też zrozumieć, czemu w XXI wieku w zapomnienie popadł jego niegdysiejszy status gwiazdy.