KIEDY PIJANY MISTRZ WYTRZEŹWIEJE. Czy Jackie Chan potrafi grać bez kung-fu?
Owiany zasłużoną legendą mistrz kung-fu miał dwa wyjścia, jeśli chodzi o rozwój kariery. Mógł nadal usilnie trzymać się gatunku, jak np. Steven Seagal, wychodząc na coraz bardziej groteskową postać, albo pozwolić swojemu aktorstwu dojrzeć i z klasą się zestarzeć. Nie mam na myśli zupełnej rezygnacji z wyczynów kaskaderskich i wymyślnych układów choreograficznych w kung-fu. Raczej przesunięcie akcentów z samej walki na trochę więcej dramatycznego zaangażowania w budowanie filmowego charakteru. Od co najmniej dziesięciu lat można zaobserwować w filmografii Chana przesunięcie właśnie w tym kierunku. Z walki nie rezygnuje, chociaż już nie na niej jako fundamentach stoją jego XXI-wieczne produkcje. Całe szczęście, bo jak długo można grać Pijanego Mistrza?
Quan Ngoc Minh, Cudzoziemiec (2017), reż. Martin Campbell
Nie mam wątpliwości, że Martin Campbell potrafi robić kino sensacyjne. Udowodnił to w fenomenalnym Casino Royale. Mimo to obawiałem się jego współpracy z chińskimi producentami, zwłaszcza gdy pojawił się też Jackie Chan. Mogło się tak stać, że chęć napakowania produkcji fajerwerkami kung-fu mogła przeważyć nad dramatyczną wartością całego pomysłu. Niemałe więc okazało się moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem Jackiego w poważnej roli, w której dość oszczędnie dozuje on widzowi karkołomne sztuczki kaskaderskie i długie sekwencje walk z dziesiątkami przeciwników. Oczywiście efektownych starć nie brakowało. Nie przesłaniały one jednak ciekawych postaci, zwłaszcza Liama Hennessy’ego (Pierce Brosnan), z którym ryzykowną, dwuznaczną i brutalną grę podjął cudzoziemiec, imigrant, starszy i zdesperowany Chińczyk, niemal jak emerytowany James Bond walczący z całą armią agentów, bojowników IRA i brytyjską policją w imię osobistej zemsty.
Huang Xing, Chiny 1911: Rewolucja (2011), reż. Jackie Chan, Li Zhang
Trzeba uzbroić się w wielką tolerancję wobec martyrologicznego patosu i błędów montażowych (takich jak nieintencjonalnie urwane sceny, jakby zabrakło taśmy na dokrętki), żeby przebrnąć przez cały seans. Poza tym zadziwia podobieństwo zastosowanych środków historycznych hiperbolizacji do tych używanych w naszym rodzimym kinie narodowobohaterskim. Dodatkowo bardzo ciekawą rolę mają narrator oraz co jakiś czas pojawiające się na ekranie dwujęzyczne napisy. Niemniej mimo pewnej egzotyki stylistycznej całości produkcji sam Jackie Chan wzbija się na prawdziwe wyżyny dramatycznych min, póz i sposobów upadania pod gradem kul. Niełatwo mi ocenić do końca jakość tej gry aktorskiej, ponieważ widziałem film w koszmarnie zsynchronizowanym i wykonanym dubbingu angielskim. Co najważniejsze jednak, trudno w tej produkcji znaleźć jakąkolwiek scenę walki kung-fu. Jackie wygląda jak rewolucyjny oficer, bardziej pański niż najznamienitsi prominenci wojskowi związani z cesarskim dworem. Nawet gdyby postarał się za bardzo i utopił w patetyzmie roli Xinga, obycie się z takim klimatem z pewnością pomogło mu w dalszej, nieco spokojniejszej, jeśli chodzi o bijatyki, karierze.