IRLANDCZYK – RECENZJA FILMU. (Nie)wesołe jest życie staruszka
Nie oszukujmy się – wszyscy czekaliśmy na Irlandczyka. Od ostatniego fabularnego filmu Martina Scorsesego minęły trzy lata. Od ostatniego filmu Martina Scorsesego z Robertem De Niro i Joe Pescim w rolach głównych minęły ponad dwadzieścia trzy lata. Ktoś powie: najwyższa pora! I wiecie co? I będzie miał, cholera, rację.
Irlandczyk rozpoczyna się długim ujęciem wnętrza domu spokojnej starości. Kamera lawiruje pomiędzy kolejnymi pokojami i korytarzami tak, jak kiedyś lawirowała pomiędzy stolikami w Chłopcach z ferajny w słynnej scenie w restauracji. Wreszcie zatrzymuje się na twarzy jednego z pensjonariuszy, w którym błyskawicznie rozpoznajemy pomarszczonego Roberta De Niro. Aktor na przestrzeni swojej ponad pięćdziesięcioletniej kariery wykreował w filmach Scorsese najróżniejsze role – niezrównoważonego drobnego przestępcy w Ulicach nędzy, popadającego w paranoję weterana z Wietnamu w Taksówkarzu, bestialskiego boksera we Wściekłym byku, wścibskiego self-made mana w Królu komedii czy opanowanego (do czasu) gangstera w Kasynie. Frank Sheeran, tytułowy bohater Irlandczyka, jest wśród tej plejady znakomitych kreacji kimś zupełnie nowym.
Daleko wszak Sheeranowi do elokwencji Ruperta Pupkina i Sama „Ace’a” Rothensteina albo brutalności Travisa Bickle’a i Jake’a La Motty. Frank jest zwyczajnym kolesiem, który szczęśliwie znalazł się w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie – trochę jak Forrest Gump albo, by sięgnąć po przykład z naszego rodzimego podwórka, Nikodem Dyzma. Dzięki wrodzonej małomówności i nie mniej wrodzonemu talentowi do “malowania domów” bohater szybko zaczyna piąć się po szczeblach gangsterskiej kariery. Jego mentorami i bliskimi przyjaciółmi zostają wysoko postawiony w mafii Russell Bufalino, w którego wcielił się wyjątkowo stonowany i nieszarżujący jak w Kasynie i Chłopcach z ferajny Joe Pesci oraz charyzmatyczny działacz społeczny Jimmy Hoffa, sportretowany przez wyjątkowo ekspresywnego, spuszczonego ze smyczy Ala Pacino.
Oglądając Irlandczyka, bardzo szybko zaczynamy czuć się swobodnie, zupełnie jak w domu. Wydaje nam się, że znamy tu każdy kąt, a za rękę prowadzi nas ktoś, komu od lat bezgranicznie ufamy. I rzeczywiście tak jest – przynajmniej przez pewną część filmu. Dla wielu, w tym i dla mnie, nie jest to w żadnym wypadku wada. Uwielbiam Ulice nędzy, Kasyno i Chłopców z ferajny, a Irlandczyk oferuje częściowo powtórkę z rozrywki. Robert De Niro znów przekomarza się z Joem Pescim, gangsterzy znów mordowani są brutalnie w barach czy restauracjach, samochody znów wybuchają, gdy przekręcane są kluczyki w stacyjkach. Niby to samo, ale jednak nie do końca. Cóż nowego w takim razie znajdziemy w Irlandczyku? Co takiego, czego ze świecą szukać w Kasynie i w Chłopcach z ferajny?
Nostalgię, rzecz jasna. Przez znaczną część Irlandczyka wypełniający kadr bohaterowie są siwi i niedołężni (lub odmłodzeni cyfrowo). Ramą historii jest przecież opowieść człowieka znajdującego się w domu spokojnej starości. Jakby tego było mało, Scorsese pozwala nam podglądać codzienne życie Franka Sheerana już po zakończeniu jego gangsterskiej kariery. Kogo wówczas widzimy? Nieporadnego człowieka, który nie potrafi poruszać się inaczej niż tylko o kulach lub przy pomocy wózka inwalidzkiego; samotnego staruszka, z którym ukochana córka nie chce mieć najmniejszego nawet kontaktu. Cóż Frankowi w takim razie pozostało? Może tylko wspominać, bez końca wspominać – i to właśnie robi, opowiadając nam, początkowo wprost do kamery, a później z offu, całą swoją pogmatwaną historię. Pod tym względem Irlandczykowi najbliżej do jednego z mniej znanych filmów Martina Scorsese – Koloru pieniędzy, gdzie nostalgia i starość odgrywały istotne role za sprawą głównego bohatera, w którego wcielił się ponad sześćdziesięcioletni Paul Newman.
Tuż przed seansem jeden z widzów czekających w kolejce kawałek przede mną powiedział do swoich znajomych: „ale wiecie, że to pewnie będzie słaby film, nie?”. Całe szczęście był w błędzie – Irlandczyk jest jak najbardziej udanym filmem, który nie ginie w odmętach bogatego dorobku Martina Scorsesego. Raczej nie wedrze się przebojem do skrupulatnie sporządzanych przez fanów list najlepszych dzieł reżysera Wilka z Wall Street, ale co z tego? Najważniejsze, że Marty nadal jest w formie; że zbliżając się do osiemdziesiątki nadal tworzy kino trzymające poziom, który narzucił sobie na początku swojej kariery – ponad pięćdziesiąt lat temu. Oby tylko taki stan rzeczy utrzymał się jak najdłużej.