INDIANA JONES I KRÓLESTWO KRYSZTAŁOWEJ CZASZKI. Recenzja negatywna
Tekst cierpi na zaawansowaną spojlerozę. Nie widziałeś – nie czytaj!
Teza recki brzmi druzgocąco: najnowszy Indiana Jones to film ze wszech miar denny, nie mający praktycznie nic wspólnego z wieczyście trwałym duchem epickiej opowieści o szukaniu skarbów. Reszta mojego wywodu koncentrować się będzie na złośliwym wynajdywaniu dziury w całym i rozpaczliwej próbie formowania argumentów w obronie rzeczonej tezy. Zanim jednak przejdę do sedna sprawy, powiem jeszcze, iż nowy Indy nie byłby może w sumie taki tragiczny, gdyby nie ta cała przeokropna CGI-otoczka i szumne zapowiedzi twórców, że niby pojawi się klasyczna akcyjka w starym dobrym stylu przygodowym.
Sugerując się niektórymi wypowiedziami duetu Dżordż-Steven, ktoś wyjątkowo naiwny mógł błędnie wydedukować, iż oto szykuje się coś naprawdę w dechę, ot, taki sentymentalny “powrót do przeszłości” na modłę fabularnego oldskulu Gibsonowskiego Apocalypto. W końcu kto jak kto, ale Steven byłby w stanie pokazać “faka” dzisiejszym obyczajom i zrobić miłą niespodziankę takiemu widzowi jak ja. Nic bardziej mylnego. Wojna światów sprzed lat trzech (nawiasem, dobry film) to w zestawieniu z omawianym tu dziełem Kieślowski kinematografii. Żeby było jasne: nowemu Indy’emu daleko do szczytowych osiągnięć w dziedzinie odmóżdżania widowni (mam tu na myśli wyczyny mojego ulubionego reżysera Michaela Baya oraz twórczość tandemu kretynów Emmerich-Devlin), niemniej odchylenie w stronę rasowych “odsysaczy” tkanki mózgowej jest tu aż nazbyt walące po gałach. To oznajmiwszy, zaczynam reckę właściwą.
Najpierw o odniesieniach. Intertekstualne nawiązania do klasyki odgrywają w IJ4 niebagatelną rolę. Każdy harcerz doskonale wie, iż przygody Indy’ego oraz towarzyszącej mu wesołej kompanii przyjaciół zawsze były swego rodzaju dobrotliwym hołdem dla filmideł B-klasowych. Nie inaczej w przypadku epizodu czwartego, który wręcz pęka w szwach od rozmaitych odniesień do s-f oraz niszowych horrorów. I tak knyf z lodówką urasta w moim odbiorze do rangi powtórki z cenionego tu i ówdzie Blood Fever (znanego bardziej pod tytułem Komary), w którym to dzielna Megan – ratując się przed plagą moskitów – wskakuje naprędce do lodówki właśnie. Ów rozpaczliwy gest pozwolił jej nie tylko przetrwać inwazję latającego paskudztwa, ale przede wszystkim eksplozję domostwa, w którym rozgrywała się finałowa konfrontacja z siłami natury.
W ogóle motyw “chowania się w lodówce” uważam za epigoński. Już w Hardware uciekająca przed robotem lasia dawała dyla do lodówy, więc doprawdy nie wiem, czemu wujek Lucas nie wpadł na pomysł wykorzystania dobrodziejstw tradycyjnej wanny łazienkowej. Pewnie Spielberg sprzeciwił się ostatkiem sił. Byłoby i realniej, i efektowniej, i na maksa niesztampowo, ba, można by nakręcić scenkę lotu Indy’ego, który wypchnięty przez atomowy podmuch, kurczowo trzymając się krawędzi wanny, uderza w końcu z impetem w ziemię. Już widzę to ujęcie: wykrzywiona jak w sitcomie morda Indiany zbliżająca się do obiektywu kamery. Cięcie. Balia z archeologiem na pokładzie grzęźnie w piaskach Nowego Meksyku, wzniecając gęstwinę pyłu. Chwila niepewności. Kurz rozrzedza się, ujawniając znajomą sylwetkę w kapelutku. Normalnie śmiech na sali i gromkie brawa.
No dobra, czemu się czepiam nieszczęsnego motywu z fruwającą lodówką? Przecież dzięki niemu publika ma niepowtarzalną okazję podziwiać naprawdę urzekające apokaliptyczne widoczki. Fotogeniczności atomowemu grzybkowi odmówić nie można. Mało tego, w części drugiej przygód Indy’ego znajdziemy wcale nie mniej absurdalne wygibasy z pontonem tudzież brawurowy pościg kopalnianym tunelem rodem z jajeczka Dizzy’ego. O co więc biega? Już wyjaśniam. Po pierwsze, wyskok z samolotu na pontonie – i przyzna to każdy, kto widział ten sławetny wyczyn archeologiczny – to przy horrendalnej niedorzeczności pomysłu z lodówką niewinna gimnastyka ciała, całkiem możliwa do wykonania w realnych warunkach górskich. Po drugie, patrząc na seans nowego Indiany z perspektywy kilku dni od jego obejrzenia, dochodzę do wniosku, że największy zjazd motywacyjny odczułem właśnie w momencie owego katapultowania się z miasteczka. Pomijam ewidentnie autoparodystyczny wydźwięk sceny. Jako taki, knyf z lodówką spokojnie daje radę (ale znowu pytanie: po co parodiować coś, co z własnej nieprzymuszonej woli zahacza o parodię?). Chodzi o inne zjawisko – o stłumienie emocjonalnego oddziaływania filmu na moją osobę.
W skrócie: zrzucenie nuki na łeb Indy’ego podziałało na mnie jak narkoza – do końca filmu znajdowałem się w stanie, co tu dużo mówić, psychofizycznego otępienia i ogólnej martwoty organizmu. Wiadomo – trylogia również operowała nieodwołalnie happy endem: Indiana klepał złych po ryjach, skakał po czołgach, wisiał nad przepaścią, nad lawą oraz nad innymi otchłaniami, zawsze cało wychodził z rozmaitych opresji, generalnie od początku było jasne, kto wygra i zgarnie wszystkie laski dla siebie. Tylko że jest różnica między tamtym happy endem a nowym. Dawniej Spielberg za każdym razem zawierał milczącą umowę z widownią:
Ja się postaram, żeby triumf mojego bohatera nie był zbyt łatwy, ty zaś, drogi widzu, zapomnij na moment, że w mój bohater musi w ogóle triumfować.
I było fajowo. Zabawa w udawanie toczyła się non stop do napisów końcowych.
Czasy się jednak zmieniły, gierki wideo rządzą, widownia jakby trochę mniej myśląca, wiec w IJ4 treść umowy uległa renegocjacji i obecnie prezentuje się następująco: “Ja sprowadzę na mojego bohatera w pierwszej scenie nukę, a ty, drogi widzu, udawaj przez resztę filmu, że to tylko takie kolejne utrudnienie na drodze do odkrycia skarbu”. Szkopuł w tym, że spuszczenie atomówki stanowi przekroczenie wszystkich niepisanych barier kina Nowej Przygody. Jego cechą zawsze była podwyższona tolerancja na nieprawdopodobieństwa sytuacyjne, ale jeszcze nigdy nieprawdopodobieństwa sytuacyjne nie były tak naciągane, żeby od razu kwalifikować je jako mankamenty wykonania. Jednego nie kumam: skoro Dżordż i Steven tak bardzo musieli doprowadzić do atomowej rozróby, to czemu nie zaaranżowali jej w końcówce, kiedy to na prawach finału rzecz mogłaby zostać ewentualnie osłabiona przez wszechogarniającą spektakularność innych SFX-ów? Dla mnie byłoby to rozwiązanie jak znalazł – przynajmniej w przeciągu stu wcześniejszych minut mógłbym symulować, że oto oglądam przygody w czepku urodzonego archeologa, a nie jakiegoś niezniszczalnego cyborga z innej bajki.
Podobne wpisy
W tym miejscu powiedzieć trzeba, że większość bohaterów nowego Indy’ego to wytwory ludzkie całkiem zdehumanizowane. Ich szefem jest Spalko – najbardziej absurdalna postać w dziejach serii. W założeniu scenarzysty (a raczej scenarzystów – idę o zakład, że skrypt IJ4 to zlepek kilkunastu odrzuconych wersji tej samej historii) miała być pewnie wyrachowaną suką na usługach Kremla, ale w rezultacie wyszło coś zgoła odwrotnego: paradujący w asyście kacapskich karabinierów, całkowicie wypłukany z ludzkich cech, kobietopodobny manekin ze sklepowej wystawy, wyposażony w wachlarz komiksowych zdolności: niby-telepatia dla hecy + kung-fu kopanie + szermierka. I ta jej nienaruszalna fryzura, przycięta za pomocą linijki, prawie jak u modelki z paryskiego żurnala. Dosłownie laleczka na sprężynce albo jakaś rzeźba z salonu figur woskowych. Dawniejsi wrogowie Indy’ego również przejawiali tendencje do odstawiania demonicznej szopki – no choćby nazi-okularnik z “jedynki” i jego złowieszcze rechotanie, przywodzące na myśl obłąkańczy śmiech upośledzonego umysłowo wariata. Ale przy całej szablonowo-malowniczej osobowości Tohta nigdy nie miałem kłopotów z rozpoznaniem w nim człowieka – pocił się, odczuwał ból, można go było zranić, mundur miewał przybrudzony, wykrzykiwał w nerwach jakieś nazi-rozkazy, słowem, zdradzał elementarne oznaki przynależności do świata istot żywych.
Tymczasem Spalko – nic, zero, kamień. O kompletnym wyzuciu bohaterów z resztek empatii niech poświadczy choćby sekwencja wyścigu samochodowego po dżungli: Mutt i Indy nawet się nie zająknęli, kiedy Marion zniknęła z ich pola widzenia i ruszyła przed siebie, walcząc ze Spalko-robotem. Równie dobrze radziecka suka-bura mogła ją podziurawić tym CKM-em. Teraz porównajcie tę scenę do bitki na czołgu w Ostatniej krucjacie – tam jeden martwił się o drugiego, ojciec o syna, kumpel o kumpla, a tutaj wszystko papierowe, na kolanie pisane, byle akcja pędziła galopem do przodu i publika startujące UFO zobaczyła – szczyt Lucasowsko-Spielbergowskiej inwencji. Szkoda gadać.
Doskwierający brak u boku Indiany jakiejś fajnej laseczki pokroju Fräulein Elsy Schneider to sprawa wymagająca osobnego komentarza. Nie wiem, czy zauważyliście, ale czwarta część okrojona jest zupełnie z jakichkolwiek przejawów typowo przygodowej, “zawadiackiej” erotyki, znanej z poprzednich części. Mam tu na uwadze takie nieprzyzwoite figielki, jak kąsanie małżowiny usznej partnera, łapczywe nadgryzanie ust partnerki, delikatne całowanie poranionej klaty piersiowej archeologa-twardziela albo najzwyklejszy w świecie klasyczny “podryw” podczas wykonywania misji. I znowu: tego rodzaju zachowania uczłowieczały Indy’ego, przemycały do opowieści pewną dozę bezcennego, seksualnego napięcia. Niestety, w najnowszej odsłonie przygód profesora Jonesa tak postrzegana “dorosłość” nie ma racji bytu. W ogóle w zestawieniu ze starymi odcinkami trylogii treść fabuły Królestwa Kryształowej Czaszki jawi się jako głęboko infantylny banał (niebawem wrócę do tej kwestii), dostosowany do potrzeb małoletniego odbiorcy w wieku przedszkolnym. Rozumiem, że nie jestem docelowym widzem tego filmu (wiekowo wyrabiam chyba 6-krotną normę), ale nawet mając czterolatka dostrzegłbym wszystkie prostactwa, uniemożliwiające zdrową recepcję opowieści.
Od razu przypomniał mi się nieodżałowany Tim Burton, który swego czasu konsekwentnie zmierzał w stronę jakiegoś obscenicznego mega hardkoru. Księgowi WB szybko pokapowali, że jak tak dalej pójdzie, to skandal obyczajowy murowany, więc go zwolnili, sadzając na stołku reżyserskim grzecznego Schumachera. Skutki owego przetasowania kinomani odczuwają po dziś dzień. Morał z powyższej analogii wypływa taki, że nie należy usuwać z filmu pierwiastka erotycznej dwuznaczności, choć prawdę powiedziawszy, w starej trylogii dwuznaczności erotycznej nigdy nie było zbyt wiele. Były za to dorodne niewiasty, które nadawały opowiadanej historii fajnego, zmysłowego czaru. Pod tym względem IJ4 wypada biednie. Jedna baba to sowiecka kukła na kluczyk, zapięta pod samą szyję, drugą zaś dokleili chyba “na odwal” do fabuły, żeby wymęczyć jakieś “fanowskie” nawiązanie. Gołym okiem widać, że “stara” Marion nie miała kontaktu z poważnym aktorstwem od przeszło 20 lat.