DYNASTIA 5. Koniec zabawy
Reboot znanego tytułu w wykonaniu Netflixa został przyjęty z zaskoczeniem, ale i z zainteresowaniem. Wydawało się, że formuła, polegająca na ubraniu znanych z lat minionych nazwisk w nowe ciuszki, to przepis na sukces. I rzeczywiście tak było, pierwszy sezon serialu był nieco prześmiewczą, ale lekką i udaną parafrazą oryginalnej, kochanej swego czasu przez miliony historii.
Na utartym torze telenoweli
Świeżości jednak nie wystarczyło na długo. Wkrótce okazało się, że twórcy, pomimo udanej gry wstępnej, nie mają tak naprawdę pomysłu ani na rozwój akcji, ani na budowanie postaci. O niektórych, jak np. siostra Jeffa Colby’ego (Monica Colby – Wakeema Hollis) jakoś zapomniano, reszta pomimo ciągłych zmian aktorskich (Crystal – kolejno Nathalie Kelley, Ana Brenda Contreras, wreszcie Daniella Alonso, Alexis – Nicollette Sheridan, Elizabeth Gillies, Elaine Hendrix) zachowywała tę samą, płytką osobowość. To, co zaczęło się jak nieco sentymentalny, acz nadal całkiem niezły żart, szybko skręciło w stronę klasycznej telenoweli. Pojawiły się – traktowane już niestety całkiem serio – klasyczne motywy tego gatunku: porwania, sobowtóry, zaniki pamięci, tajemnicze trucizny i bogaci szejkowie.
W ten sam sposób poprowadzono również sezon finałowy. Bez wgłębiania się w motywy poszczególnych postaci, bez jakiegokolwiek wglądu w ich ewentualne cechy charakterystyczne scenariusz porozstawiał wszystkich w ciągu 22 odcinków na pozycjach tworzących słodką rodzinną fotografię i zgasił światło.
Ostatnia szansa na pokazanie atutów
Motywem przewodnim tego sezonu (na szczęście Fallon przestała śpiewać, choć bowiem Elizabeth Gillies niewątpliwie może pochwalić się przyjemnym wokalem, to jednak było to w jednym z poprzednich sezonów wyjątkowo męczące) jest dawanie drugiej szansy, zmiana świata na lepsze oraz naga klata Liama (Adam Huber). Zgodnie zatem z właściwym motywem przewodnim postacie miotają się w poszczególnych scenach w różnych konfiguracjach, usiłując naprędce pozamiatać za sobą wszelkie konflikty, główna bohaterka w postaci Fallon Carrington (wspomniana już Gillies) chwyta się co drugi odcinek nowej inicjatywy nakierowanej na poprawę sytuacji na świecie, a Adam Huber w każdym odcinku zdejmuje koszulkę.
I to jest w pewnym sensie w porządku – Dynastia nigdy nie pretendowała do miana produkcji ambitnej. Wystarczało jej, że w niezwykle jak na dzisiejsze czasy tandetnej dekoracji przemyci tu i ówdzie jakiś edukacyjny wątek – a to akceptację odmienności seksualnej, a to odnawialne źródła energii, a to walkę z uzależnieniami. Podane na złotej tacy, w towarzystwie najlepszego szampana lub odpowiednio wiekowej whisky te problemy wydawały się z jednej strony niezwykle bliskie, z drugiej zaś przyjemnie rozwiązywalne. W kolorowym świecie Dynastii wystarczył bowiem jeden telefon od wszechmocnego Blake’a Carringtona (Grant Show) czy jego przedsiębiorczej córeczki, żeby wszystko szło po myśli wpływowej rodziny.
Trochę szkoda…
A jednak pozostaje wrażenie niedosytu. Po pierwszym sezonie, który był inteligentną, jak by nie było, zabawą na temat, rozczarowujące jest to, jak twórcy zaprzepaścili potencjał swoich postaci, nie idąc dalej tą drogą. Absolutnie wszystkie postacie, tak wyraźnie na początku nakreślone, poszły w kierunku swoich własnych karykatur. Fallon Carrington, główna bohaterka serii, z ambitnej młodej kobiety sukcesu zmieniła się w niezbyt mądrą krzykaczkę, która bardzo chce i bardzo musi dostać to, czego chce, natychmiast. Jej matka, która miała szansę być prawdziwą femme fatale z biznesowym zacięciem (w ostatnim sezonie Alexis kreowała Elaine Hendrix), okazała się breloczkiem zawieszanym u pasa kolejnych mężczyzn. O bohaterkach takich jak Dominique (Michael Michele), Kirby (Maddison Brown) czy Amanda (Eliza Bennett) nawet nie warto wspominać, ponieważ nie różnią się w zasadzie niczym między sobą, ewidentnie nikt nie miał na nie pomysłu. Podobnie jest z mężczyznami. Blake, Jeff Colby (Sam Adegoke), Michael Culhane (Robert Riley) czy Sammy Joe (Rafael de la Fuente) w finałowych odcinkach plączą się po obrzeżach akcji w zasadzie wyłącznie w charakterze statystów. Niestety, cała męska charyzma serialu odeszła wraz z Josephem Andersem (Alan Dale) i nie ratuje jej nawet psychotyczny początkowo Adam Carrington (Sam Underwood), który w sezonie finałowym jest już tylko śmieszny i żałosny.
Szkoda. Mogło być naprawdę dobrze, gdyby ktoś się do tego przyłożył. Jednak po wstępnym sukcesie produkcja ewidentnie osiadła na laurach – za wcześnie. Szkoda zatem pomysłu, szkoda potencjału, ale tego, że seria dobiegła końca, żałować nie warto.