search
REKLAMA
Nowości kinowe

HOBBIT: NIEZWYKŁA PODRÓŻ. Godny prequel klasyka

Rafał Oświeciński

31 grudnia 2012

REKLAMA

Co on zrobił?

Co zrobił więc Jackson? Nie zignorował mitologicznych kontekstów, za to wzbogacił to, zdawałoby się proste, tło, kilka razy uciekł w stronę historii, która za parę lat ma się zdarzyć – temu służy choćby wątek Radagasta, który znajduje miecz odradzających się Nazguli (swoją drogą to nie wersja tolkienowska, a tria scenarzystów). Trudno tu mówić o “smaczkach”, ale jest to próba płynnego powiązania dwóch historii. I z pewnością takich bezpośrednich nawiązań będzie w kolejnych częściach jeszcze więcej – Jackson przecież nie ukrywa licznych konotacji z “Silmarillionem”, “Księgi Zaginionych Opowieści”, których pomniejsze epizody budują historię Śródziemia, zapowiadają przyszłe wydarzenia, znane już z Władcy. Pysznie ogląda się więc te krótkie sceny, jak te z niemalże niezauważalnym łypnięciem Gandalfa na Bilbo, który coś znalazł, a czarodziej zdaje się, że wie co to takiego. Nawet jeśli te motywy wychodzą poza karty powieści, to nie drażnią, nie są nachalne (choć swoją drogą wymagają cierpliwości).

Gorzej jednak Jacksonowi wyszedł Hobbit pod względem fabularnych fajerwerków, których sens jest podporządkowany młodemu targetowi i kupie klisz z tym związanych, nie mówiąc już o zwykłym efekciarstwie – z tego powodu w filmie mamy zmyślonego antagonistę, czyli Azoga, na kartach powieści obecnego raz, w momencie zadawania śmierci Throrowi. Radagast, postać z książkowego dalekiego planu, tutaj uzdrawia słitaśnie piszczące jeże i jeździ na saniach ciągnionych przez gigantyczne króliki. Walczące ze sobą kamienne potwory – w książce jedno zdanie, trudno nawet powiedzieć, czy to sen, czy jawa Bilbo – tutaj na kilka minut “miotają” bohaterami na lewo i prawo, co nie służy niczemu prócz pokazowi efektów specjalnych (świetnych swoją drogą).

Ja-czytelnik i ja-widz

Te zmiany w stosunku do książkowego oryginału powodują więc pewien dysonans – z jednej strony znakomicie uzupełniają to, co powinno być dopowiedziane, a z drugiej wprowadzają zbędne elementy, które mają za zadanie zadowolić jak największą grupę odbiorców. Ja stoję trochę okrakiem na płocie, a to, co komu będzie przeszkadzać lub nie zależy od stopnia osobistej tolerancji na tego typu zagrywki.

Nie żebym był przeciwny zmianom – nie jestem i nigdy nie byłem purystą książkowym. Ekranizacja powieści nie jest w stanie zaadaptować wyobraźni czytelnika, a to przecież na wyobraźni zasadza się czytanie. Co więcej – inaczej emocjami operuje autor książki, a inaczej robi to reżyser filmowy. W inny sposób budowane są światy, innymi sposobami kreowani bohaterowie. Zdaję sobie sprawę, że to oczywistości, dlatego wciąż mnie dziwią wszelkie porównania wartościujące te dwa odmienne sposoby opowiadania. Dlatego bardzo cenię sobie to, co robi z ekranizacjami Peter Jackson – jest im, pod względem fabularnym, bardzo wierny, ale doskonale zdaje sobie jednocześnie sprawę z medium, którym operuje, a które potrzebuje pewnych skrótów, dopowiedzeń i nawiązań do tego, co nie tylko czytelnikowi adaptowanej książki będzie znane, ale także tym, którzy historię wojny o Pierścień znają z filmów (lub nie znają w ogóle). I dlatego łatwo mi przymknąć oko na własną wyobraźnię i przeinaczone epizody z powieści Tolkiena – fabuła filmowa zwyczajnie tego wymaga i wolę dostosować się do wizji tego, który coś proponuje, który wymaga zrozumienia intencji, niż narzucać osobisty pogląd na coś, co ode mnie nie zależy.

Więc jak jest?

Czy warto więc z tego powodu rozciągać na 3 części? Wbrew pozorom i jednoznacznym podtekstom komercyjnym – warto. Zostałem przekonany. Pomimo pewnej opieszałości w początkowej części filmu, pierwsza odsłona Hobbita jest godnym prequelem klasyka, jakim jest Władca Pierścieni. Bogactwo szczegółów, doskonała realizacja efektów specjalnych, wyborna muzyka, przepiękne zdjęcia (genialne 3D w 48fps – to się sprawdza!), dobre aktorstwo, a także wierność przebrzmiałym ideom pisanym z dużych liter (Honor, Odwaga, Poświęcenie) – to wszystko jest.

Kwestia tego, na ile jest się fanem tego filmowego świata wykreowanego przed 10 laty – teraz tylko udoskonalonego, ale wciąż bardzo swojskiego, pozostającego w identycznym klimacie jak Drużyna Pierścienia. Jakim jesteś widzem i co zobaczyłeś?

Avatar

Rafał Oświeciński

Celuloidowy fetyszysta niegardzący żadnym rodzajem kina. Nie ogląda wszystkiego, bo to nie ma sensu, tylko ogląda to, co może mieć sens.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA