HALLOWEEN (2018). Sztuczna dynia
Curtis jest ponownie bardzo dobra w swojej najsłynniejszej horrorowej roli, ale już w Halloween – 20 lat później zagrała kobietę naznaczoną traumą, zaglądającą do kieliszka, na tyle jednak silną, aby odeprzeć atak szaleńca i ochronić swoją rodzinę. Znacząca różnica polega na chęci odwetu, na oczekiwaniu na Myersa, aby móc go zniszczyć. Tym samym nie sytuuje się w roli ofiary, lecz oprawcy, co Green świetnie podkreśla przez kopiowanie kadrów z oryginału i wstawianie w miejsce, które wcześniej należało do Michaela, właśnie Strode. W tym kontekście nowe Halloween jest rzeczywiście powiewem świeżości w serii, choć tylko pozornym, miejsce Laurie zajmuje bowiem jej wnuczka, zatem schemat ostatecznie zostaje zachowany – część filmu oglądamy z perspektywy biegającej za potworem starszej kobiety (w oryginale funkcję myśliwego pełnił doktor Loomis), ale równie duża część dotyczy polowania psychopaty na nastoletnią Allyson i jej przyjaciół. Pojawia się również nowy psychiatra, którego Michael jest pacjentem, dr Sartain, lecz postać ta służy twórcom w sposób zaskakująco nietrafiony, zahaczający wręcz o parodię.
Z tym wiąże się mój kolejny zarzut – film często próbuje zaskoczyć widza, zdradzając swe postaci. Chłopak Allyson wydaje się przemiłym gościem, dopóki się nie upije (to przykre, że najbardziej dramatyczną sceną w horrorze jest moment kłótni nastolatków, a jeszcze bardziej przykre, że nie wiadomo, czemu ma on służyć); wspomniany doktor leczący Myersa widzi w nim przede wszystkim cudowną istotę, którą trzeba zbadać dla dobra nauki, nic więc dziwnego, że polowanie na mordercę jest dla psychiatry nieco kłopotliwe. Równocześnie sam Michael jest obrazowany z jednej strony jako boogeyman, postać widmo, w zgodzie z Carpenterowskim pierwowzorem, z drugiej zaś jako niedaleki kuzyn Myersa z rebootu Zombiego – potężny kiler, wyrywający ludziom szczęki, miażdżący ich głowy, wycinający twarz niczym maskę. Jeśli miałbym wybierać, wolę wersję Zombiego. Jest ona nieprzyjemna, niespecjalnie rozrywkowa oraz dookreślająca postać Myersa, ale ma własny charakter, czego nowemu Halloween brak.
Być może nie powinienem być aż tak krytyczny wobec tej kontynuacji, skoro sam oryginał uważam za dzieło stylowe, znaczące dla gatunku, lecz niekoniecznie straszne. Gdyby był to jedyny grzech filmu Greena. Ten jednak nie tylko nieporadnie próbuje widza przerazić, myli też terror z okrucieństwem, całość doprawia humorem niepasującym do sytuacji i tylko w nielicznych momentach udaje mu się stworzyć namiastkę grozy. Scena w pokoju pełnym manekinów jest znakomita, podobnie pierwsza ucieczka Allyson przed Michaelem, choć akurat w tym przypadku pomogła (i to znacząco) świetna muzyka napisana przez Carpentera, jego syna Cody’ego i Daniela A. Davisa.
Podobne wpisy
Ostatecznie nowy Halloween jest jak jego czołówka. Nadmuchiwana dynia w lewej części ekranu, napisy początkowe w prawej – kompozycja dokładnie taka, jak w oryginale. Pomarańczowe szkaradztwo jest pompowane, aż w końcu uzyskuje właściwy kształt, symbolicznie wskazując na powrót do korzeni. Ale sztuczność dyni zastanawia. W 1983 roku John Carpenter nakręcił Christine, gdzie pokazał nam, jak roztrzaskany samochód na naszych oczach wraca do swojego fabrycznego wyglądu. Nie było w tamtych obrazach cienia fałszu. Ten się pojawia, gdy widzę plastikową dyńkę. I zadaję sobie pytanie, dlaczego nie jest ona prawdziwa. Po seansie już wiem dlaczego – bo i Halloween Davida Gordona Greena jest podróbką. Taką, co powinna być zapisywana przez jedno „l” lub „e”, aby ktoś jej nie pomylił z oryginałem.