FUTURE WAR. Kultowe science fiction nie musi być dobre, byle miało dinozaury
Jest taki rodzaj kina science fiction, które im gorsze, tym z czasem staje się lepsze – byle tylko miało trochę szczęścia w dystrybucji w danym kraju, jak również trafiło do odpowiedniej grupy miłośników gatunku. W przypadku Future War tego szczęścia jednak zabrakło, dlatego chciałbym wam przypomnieć, że nie jest to film o wiele gorszy niż bardziej znane Elektroniczny łowca czy też Rozgniatacz mózgów. A przy tym posiada jeden tak unikalny element, który czyni go jedynym w swoim rodzaju typem kina SF z lat 90. Do tej stylistyczne perełki pasowałby również jakiś smaczek z kariery reżysera. Naprawdę bardzo chciałbym napisać coś kultowego o reżyserze Anthonym Doublinie, ale nie mogę, bo zrobił on zaledwie kilka filmów i w sumie żaden nie ma szans na żaden błysk – nawet po latach. Tylko właśnie Future Wars może być gwiazdą klasy B w jego filmografii, ale to nie ze względu na reżyserię, lecz gatunek, styl realizacji oraz dwójkę aktorów – Roberta Z’Dara i Daniela Bernhardta.
Z’Dar i Bernhardt mogą być uznawani przez fanów taniego kina z lat 80. i 90. za postaci kultowe, zwłaszcza ten pierwszy. Bernhardt to gwiazda Krwawego sportu, Z’Dar zasłynął zaś głównie z Maniac Cop oraz innych ról charakterystycznych w latach 80. Nie da się go pomylić z żadnym innym aktorem, dzięki charakterystycznej szczęce. Z’Dar chorował na cherubizm, który spowodował przerost kości żuchwy, jarzmowych oraz szczękowych, a te z kolei dały aktorowi szansę na zapisanie się w historii kina jako mrożący krew w żyłach antagonista. W przypadku Future War to właśnie Z’Dar jest perełką, która przyciąga fanów, żeby przypomnieli sobie, jak w tańszym kinie jeszcze pod koniec lat 90. wyobrażano sobie rasę cyborgów. Co zaś do fabuły Wojen przyszłości to sam jej szkielet jest ciekawy – szkoda tylko, że nie wypełniono go wystarczająco bogatą treścią.
Otóż – z przyszłości przybyła bardzo zaawansowana rasa cyborgów. Dysponowali technologią, która umożliwiała podróżowanie w czasie, więc z niej skorzystali w ten sposób, że sprowadzili z przeszłości dinozaury i je wyszkolili na tropicieli. Miały tropić ludzi, gdyż nasza krnąbrna rasa została zniewolona przez syntetycznych najeźdźców. Jeden z więźniów jednak zdołał uciec. Dostał się do miejsca nazywanego niebem, choć w istocie była to Ziemia. Nie dociekam, jak to się stało. Czy była to Ziemia sprzed najazdu, z innej czasowej odnogi? Czy może jednak cyborgi tylko porwały część naszej rasy, i to tak niepostrzeżenie, że nikt na Ziemi nie zauważył? Nie dociekam, bo to nie ma znaczenia dla fabuły, która i tak jest logicznie dziurawa jak ser szwajcarski. Jakiś początkowy szkic, kanwę, musieli jednak twórcy wymyślić, żeby dać widzowi chociaż złudzenie, że świat przedstawiony w filmie ma logiczną strukturę, i to właściwie tyle. Reszta jest już wartką akcją, która trwa od samego początku. Future War jest połączeniem kina science fiction z kinem kopanym, co ma swoje konsekwencje.
Widzowie zapewne się zdziwią nie tylko kosmicznymi efektami specjalnymi, ale i walkami z cyborgami. Bernhardt jako specjalista od sztuk walki nie daje im wytchnąć, jednak mam nadzieję, że zauważycie – syntetyczną rasę cyborgów można pokonać kopniakami, co jest dość osobliwe, nawet jak na tanie kino science fiction. Na dodatek te dinozaury. I to jest owa perełka Future War, której nie spotkamy w tego typu kinie SF. Trzeba przyznać, że było to odważne posunięcie, za które technicznie odpowiadał sam reżyser. Wiedział, jakim budżetem dysponuje. Znał możliwości techniki poklatkowej, ale zaryzykował. Wyszło oczywiście koszmarnie, jednak liczą się odwaga oraz pomysł. Zamiast psów dinozaury, które poruszają szczękami na zasadzie przeskoków, jak drzwi w samochodzie, które mają trzy pozycje otwarcia, a poza tym ciężko je zobaczyć w całości. Kamera zwykle ujmowała je bez tylnych łap, co jest oczywiste, bo konieczne byłoby sfilmowanie ruchu całej postaci. No i finałowa walka, która odbywa się w kościele i zawiera elementy duszenia cyborga. Jego koniec zaś nawet nie jest dokładnie pokazany, bo w momencie śmiertelnego wybuchu kamera akurat pokazuje odrzucanego falą uderzeniową protagonistę. Cały ten zbiór elementów nielogicznych i do siebie nie do końca pasujących tworzy jednak unikalny klimat filmu, który pozostaje w pamięci właśnie ze względu na te osobliwości stylistyczne.
Wracając do tytułowego stwierdzenia, że kultowe science fiction nie musi być dobre. Future War, chociaż nie odniosło sukcesu, mogłoby potwierdzić tę tezę, gdyby tylko nie zniknęło pośród innych produkcji z lat 90., które niekoniecznie były lepsze, lecz przebiły się przez tę mnogość taniego kina tamtych czasów. Z perspektywy lat w wielu przypadkach nie szuka się już w filmach tego, co nazywa się artystyczną jakością, lecz opowieści, która zajmie uwagę, zainteresuje, rozbawi, spowoduje, że w głowie pojawi się nieco bezmyślnie wrażenie zdziwienia i niedowierzania, a do wykreowania takich reakcji Future War się doskonale nadaje.