ELEKTRONICZNY ŁOWCA. Kopane science fiction z Donem Wilsonem inspirowane „Terminatorem”
W historii filmu niezbyt często zdarzało się, żeby łączyć jakiekolwiek formy kina sztuk walki z typowym science fiction. Prób tych dokonywano najczęściej w kinie niskobudżetowym, w którym twórcy paradoksalnie mieli więcej odwagi, bo nie żal im było ryzykować – i tak nie mieli pieniędzy i nie liczyli na wielkie zyski. Elektroniczny łowca to właśnie jedna z takich nieco dziwnych produkcji, wyreżyserowana przez Richarda Pepina, z ikoną b-klasowego kina kopanego w roli głównej. Don „The Dragon” Wilson z kinem science fiction miał w swojej karierze styczność kilka razy, ale chyba nigdy do końca się w nim nie odnalazł. Jest w tym prawidłowość, którą można zrozumieć dopiero po seansie Elektronicznego łowcy, który hitem VHS nigdy nie był. W Polsce film został mimo wszystko wydany przez Vision, a więc całkiem przyzwoitego dystrybutora, chociaż z koszmarną okładką. Gdzieś w sieci można jeszcze znaleźć kasetę za kilkadziesiąt złotych. A ta recenzja ma was zachęcić może nie do jej kupna, ale obejrzenia produkcji chociażby na YT.
Don Wilson, mimo że grał kilka razy w tym dziwnym mariażu kina kopanego z fantastyką naukową, wciąż pozostał wojownikiem, chociaż scenariusze tego typu filmów wciskały go na siłę w przestrzeń, do której nie pasował. W Elektronicznym łowcy widać, że jego wojowniczy talent gdzieś się skrył za stylistyką udającą nieco Mad Maxa, chociaż rozgrywającego się w przestrzeni miejskiej. Zasługa w tym scenariusza. Wilson zagrał w nim agenta specjalnego, który zostaje wrobiony w morderstwo. Ściganiem tego typu niebezpiecznych przestępców zajmują się mordercze androidy i to właśnie jeden z nich przez większość filmu podąża za Wilsonem, aż do finałowego starcia. Dopiero wtedy widzowie mogą zobaczyć, że Wilson zna się na sztukach walki. Nie wykorzystano go wcześniej. Wciągnięto w strzelane kino akcji, nie wiedzieć czemu, skoro aktor ma takie doświadczenie w karate i kick-boxingu, które pokazał w serii Krwawa pięść oraz Pierścieniu ognia. W Elektronicznym łowcy wręcz odebrano Wilsonowi tożsamość wojownika, a garnitur wyjątkowo nie pasuje do jego aktorskiego emploi. I paradoksalnie właśnie m.in. dlatego zachęcam do zobaczenia tego filmu oraz jego kontynuacji, wyreżyserowanej także przez Pepina. W niej właśnie reżyser naprawił kilka błędów, a może to właśnie Wilson zebrał się w sobie i zagrał dramatycznie po prostu lepiej. Tak naprawdę najlepszą sceną w całym Elektronicznym łowcy 1 jest sekwencja w barze na samym początku, a najgorszą – finałowa walka Wilsona z androidem, któremu wybucha brzuch po uprzednim jakże zręcznym umieszczeniu w nim ładunku wybuchowego. Cały czas się zastanawiam, jak w ogóle było to możliwe?
Właśnie ze względu na tak karkołomne rozwiązania fabularne kino klasy B klasyfikowane jako science fiction powinno należeć do specjalnego podgatunku fantastyki – pastiszowe SF Tak bym je roboczo nazwał. I to drugi przyczynek, dla którego będę polecał tego typu filmy wszystkim miłośnikom kina akcji. Ich bezpretensjonalność i wyrażająca się w niej pasja do realizacji podobnych tytułów potrafi zachwycić. Warto również wiedzieć, że Elektronicznego łowcę wyprodukowało studio specjalizujące się w kinie niskobudżetowym. PM Entertainment istniało od 1989 roku aż do 2002. Przez ten czas wyprodukowało dziesiątki filmów, które powinny być dla science fiction perełkami, a niestety nikt o nich już nie pamięta. Nieproszony gość z Billy Dee Williamsem, T-Force z Jackiem Scalią, Stalowa granica z Joe Larą czy też Polowanie na Wielką Stopę z Mattem McCoyem. I wiele, wiele innych hitów VHS z gatunków karate i akcji.
Trzecim powodem, dla którego polecam Elektronicznego łowcę, jest inspirowanie się Terminatorem. W czasie premiery Łowcy legenda T-800 była bardzo jeszcze żywa ze względu na premierę Dnia sądu Jamesa Camerona. Pepin podążył tą drogą oczywiście z o wiele gorszym skutkiem, lecz czytelnie dla widza kopiując wiele motywów, w tym zachowanie androida ścigającego głównego bohatera. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby Jim Maniaci nie ćwiczył swoich tekstów oraz ruchów, oglądając scena po scenie Arnolda Schwarzeneggera zarówno jako tego złego robota, jak i tego już przeprogramowanego. Kolejną inspiracją dla Maniaciego mógłby być RoboCop, ale terminatora jednak w nim więcej. Założeniem PM Entertainment była realizacja filmów, których budżety nie przekraczały 5 milionów dolarów. Tym większe więc docenienie należy się Jamesowi Cameronowi, bo zrealizował Terminatora 1 za 6 milionów, uciekając nawet w klimacie dramatycznym stylowi tanich VHS-ów, niemniej Elektroniczny łowca chociaż naznaczony jest tym piętnem taniości, to właśnie dzięki temu sztubackiemu kopiowaniu ikon sprawia pozytywne wrażenie. Można wręcz zabawić się w liczenie scen najbardziej podobnych ro Terminatora, RoboCopa oraz Sędziego Dredda. Wiem, że ten ostatni przykład może być dla wielu widzów niewłaściwy, ale nie można odmówić Dreddowi sławy oraz być może nawet tego, że to właśnie on mógł inspirować się Elektronicznym łowcą. Odwrotnie raczej nie byłoby to być możliwe ze względów chronologicznych.