FLUX GOURMET. Przez żołądek do ucha
Dźwięki od dawna pełnią w twórczości Petera Stricklanda szalenie ważną funkcję. W Berberian Sound Studio reżyser opowiedział o kulisach powstawania giallo właśnie przez ich pryzmat – wysyłając do włoskiego studia filmowego brytyjskiego inżyniera dźwięku. Imitowane odgłosy mordów walnie przyczyniają się do tego, że protagonista, a w ślad za nim widzowie, zaczyna mieć problem z nakreśleniem granicy pomiędzy tekstem kultury a rzeczywistością. W Duke of Burgundy. Regułach pożądania miłosna relacja głównych bohaterek znajdowała swój kontrapunkt w badaniach nad motylami oraz ćmami – czasem tak podobnymi do siebie, że możliwymi do rozróżnienia jedynie za sprawą dźwięku.
W Flux Gourmet Strickland idzie jednak o krok dalej. Akcję swojego najnowszego filmu umieszcza w środowisku cateringu dźwiękowego – osób zajmujących się tworzeniem performance’ów opartych na odgłosach wydawanych przez jedzenie. Naszym przewodnikiem po tym specyficznym świecie zostaje niejaki Stones (Makis Papadimitriou), dziennikarz kulturalny, pełniący funkcję narratora. Jego zadaniem jest dokumentowanie artystycznego rozwoju artystycznego kolektywu, złożonego z Elle (Fatma Mohamed), Billy’ego (Asa Butterfield) i Laminy (Ariane Labed). Nad wszystkim czuwa natomiast charyzmatyczna fundatorka przedsięwzięcia – Jan Stevens (Gwendoline Christie).
Każda z wymienionych postaci reprezentuje nieco inne podejście do sztuki. Przewodząca grupie Elle jest pewną siebie, a przy tym dość narcystyczną artystką, której zależy na szokowaniu, wzbudzaniu u widza silnych, katartycznych emocji. Choć czasami niełatwo z nią wytrzymać, to właśnie ona spaja kolektyw, nadaje mu tempo i wyznacza trasę. W oślepiającym blasku jej osobowości niknie Billy – nieśmiały specjalista od spraw technicznych. W nieustannym konflikcie z Elle pozostaje natomiast Lamina, charakterna bohaterka, znajdująca się jednocześnie pod wyraźnym wpływem koleżanki z zespołu. Jest jeszcze, rzecz jasna, Stones, który przez cały film cierpi na wzdęcia i bóle żołądkowe, odzwierciedlające trawiącą go od środka niemoc twórczą – praca dziennikarza nie jest bynajmniej szczytem ambicji bohatera. Podczas jednej z trzech uroczystych kolacji zwierza się on Laminie, że niegdyś próbował swoich sił w beletrystyce – jego utwory nie spotkały się jednak z zainteresowaniem ze strony wydawców. Ważną funkcję pełni również Jan Stevens – mecenaska sztuki, która w zamian za wsparcie finansowe oczekuje możliwości ingerowania w proces twórczy swoich podopiecznych.
Satyra na świat performance'u
Flux Gourmet aż prosi się o porównanie z innym filmem, który znalazł się w programie tegorocznych Nowych Horyzontów – Zbrodniami przyszłości Davida Cronenberga. Gdybyśmy z obu scenariuszy usunęli całą „dziwną” (szalenie istotną, definiującą autorski styl obu reżyserów wartość dodaną) otoczkę, to otrzymamy dwa dzieła traktujące o sztuce w ogóle. O próbach zachowania niezależności twórczej w świecie, w którym artyści uzależnieni są od wpływów zewnętrznych. O nieustannej potrzebie eksperymentu, w obu przypadkach związanej z zagłębianiem się w ludzkie wnętrze (dosłownie). O powiązaniu dwóch aktów kreacji (artystycznego i seksualnego), co u Kanadyjczyka uobecnia się za sprawą futurystycznych zabiegów chirurgicznych (nazwanych przez bohaterkę Kristen Stewart po prostu „nowym seksem”), u Brytyjczyka natomiast – w ekstatycznych orgiach, odbywających się po każdym z performance’ów. Wreszcie obaj filmowcy opowiadają, również na poziomie metatekstualnym, o niewyczerpanym, szokującym potencjale sztuki. Za pomocą specyficznej działalności swoich bohaterów Cronenberg i Strickland, z charakterystyczną dla siebie odwagą i dezynwolturą, badają granice naszego obrzydzenia. W ich niepoprawnych, filmowych światach sekcje zwłok, hodowanie i wycinanie narządów, zabiegi kolonoskopii oraz gastroskopii urastają do rangi dzieł sztuki.
Nowy film autora In Fabric potraktować można również jako satyrę na wysublimowany, przeintelektualizowany świat performance’u – zachęca do tego podszyty ironią, charakterystyczny dla Brytyjczyka humor oraz wyraziste, ocierające się o karykaturę konstrukcje postaci. Jeżeli spojrzymy na Flux Gourmet w takiej optyce, to błyskawicznie dostrzeżemy jedną, jakże istotną rzecz: wszystkich bohaterów Strickland portretuje z czułością i wyrozumiałością, żadnym nie gardzi, nikogo nie stawia w jednoznacznie negatywnym świetle. W rękach kogoś mniej utalentowanego koncept ten z łatwością mógłby przeistoczyć się w festiwal monotonnego wyśmiewania wybujałego ego i artystowskiego oderwania od rzeczywistości – Brytyjczyk poszedł jednak trudniejszą, bardziej empatyczną drogą. Każda z postaci ma swoje wady, zalety oraz dziwactwa (tych ostatnich zdecydowanie najwięcej) i trudno nie darzyć ich z tego względu choćby odrobiną sympatii.
Takie podejście wynika, jak sądzę, nie tylko z pogodnego usposobienia reżysera, ale również jego artystycznej przeszłości. Zanim Strickland w pełni poświęcił się realizacji filmów, był performerem dźwiękowo-kulinarnym (to nie żart!), występującym w zespole o nazwie The Sonic Catering Band. Grupa działała prężnie od 1996 roku do początku XXI wieku, podróżując i koncertując po całej Europie. Na potrzeby Flux Gourmet Strickland reaktywował zespół, prosząc swoich dawnych kolegów o pomoc przy pracy nad dźwiękiem oraz soundtrackiem. Najnowszy film Brytyjczyka uznać należy zatem za najbardziej osobisty z jego dotychczasowych projektów. Taką tezę potwierdzałby również fakt współpracy z dwójką greckich, kojarzonych z tamtejszą nową falą artystów – Ariane Labed i Makisem Papadimitriou. Część rodziny Stricklanda pochodzi bowiem z Grecji, a obecność tego języka na ścieżce dźwiękowej (choć szczątkowa) może świadczyć o potrzebie powrotu do korzeni.
W wywiadzie dla serwisu Vulture brytyjski reżyser stwierdził, że Flux Gourmet jest jego odpowiedzią na popularny w ostatnim czasie trend przenoszenia na medium kina biografii wielkich, muzycznych gwiazdorów. Brian Singer nakręcił film o Freddiem Mercurym, Dexter Fletcher opowiedział historię Eltona Johna, a Baz Luhrmann powołał do życia autorską wariację na temat Elvisa. Strickland tymczasem, inspirując się twórczością kolegów po fachu, poszedł własną ścieżkę i zrealizował film o fikcyjnym zespole, który zamiast tradycyjnych instrumentów korzysta z warzyw, owoców i garnków. Wymowne jest to, że gdzieś po drodze udało mu się poruszyć więcej interesujących tematów niż wszystkim wymienionym twórcom razem wziętym.