BERBERIAN SOUND STUDIO. Warzywa po włosku
Znacie włoskie thrillery i horrory z lat 70.? Była to dekada dużych sukcesów i dużej wolności artystycznej dla reżyserów kina grozy. Horrory ujawniły swoje psychodeliczne, drapieżne i nieprzewidywalne oblicze (najbardziej oczywistym przykładem jest twórczość Daria Argento, przebojowego stylisty, bez którego dzisiejszy arthouse pewnie wyglądałby zupełnie inaczej). Pełne seksu i mroku. Dalekie od hollywoodzkiej sztampy. Często brutalne, dzikie i formalnie pokręcone. Berberian Sound Studio to swego rodzaju hołd dla tamtych czasów i tamtej stylistyki. Przed wami niepospolity, intrygujący arthouse.
Do włoskiego studia nagrań przybywa spokojny Anglik, dźwiękowiec w średnim wieku. Jest zagubiony i przede wszystkim chciałby odzyskać pieniądze za przelot. Jak dotąd pracował przy programach dla dzieci. Tymczasem okazuje się, że będzie musiał zajmować się horrorem, a jego włoscy współpracownicy są ekspansywni, głośni i mają trudne charaktery. Ale to i tak nic w porównaniu z poziomem agresji, która sączy się z nieudźwiękowionego filmu.
Akcja Berberian… toczy się w zamknięciu. Studio jest tu jedyną rzeczywistością, zawieszoną poza dniem i nocą. Tytuł opowiada o – rzadko obecnym na ekranach – etapie postprodukcji filmu. Pozornie nieefektowny temat nabiera tu takich rumieńców, że chyba każdy prawdziwy fan dziesiątej muzy wejdzie w trakcie seansu w niemały trans. To kino o kinie, ale też o dźwiękach, jakie mu towarzyszą. To film o tym, jak się robi horror, ale też o tym, jaki wpływ wywiera groza na jej twórców. Wreszcie to jeden z tych obrazów, które dadzą wam odpowiedź, jak szarpiąc rzodkiewkę, uzyskać dźwięk wyrywanych włosów, oraz do czego najlepiej nadaje się kapusta. Lecz przede wszystkich Berberian Sound Studio jest opowieścią o dawnym świecie filmowym, w którym prym wiodły urządzenia analogowe, a proces produkcyjny wolny był od komputerów. Słowem, czeka nas mały fetyszystyczny koncert.
Mam wrażenie, że obraz najlepiej odbiorą “wtajemniczeni”. Ci, którzy widzieli kilka klasycznych włoskich horrorów sprzed paru dekad czy zetknęli się z analogowym sprzętem do produkcji muzyki – z całym jego estetycznym urokiem i niedzisiejszą magią. Jeśli mówi wam coś termin “giallo” lub znacie zespół Goblin, jeśli znużyła was powtarzalność współczesnego kina i z tęsknotą spoglądacie na obrazy sprzed kilku dekad – powinniście zobaczyć film Petera Stricklanda.
Berberian Sound Studio to stylistyczny popis. Nie ma tu przypadkowych ujęć. Kamera starannie cyzeluje detale. Magnetofony szpulowe, przewijanie taśmy, soczewka projektora rzucająca snop światła. Groźnie migająca czerwona lampka SILENCIO. Kobiece twarze o niedzisiejszej urodzie. Jest estetycznie, europejsko, artystycznie. Znajdziecie tu refleksy z filmów włoskich, ale i hiszpańskich, francuskich czy klasyków Polańskiego, Coppoli, Lyncha, umiejscowione raczej w klimacie dzieła niż samej historii.
Postaci są wiarygodne psychologicznie, a ich relacje przekonujące. Podskórne napięcie historii bierze się w dużej mierze ze zderzenia dwóch różnych kultur, o odmiennym stosunku do ludzi, pracy, przemocy. Znakomite, pozbawione efekciarstwa aktorstwo Toby’ego Jonesa powoduje, że nie sposób nie przejąć się losem zagubionego dźwiękowca. Niepozorny mężczyzna jest pełen wyrazu i przekonująco wyobcowany.
Jest to opowieść o charakterze repetytywnym. Sceny, sytuacje, ujęcia powracają – coraz dziwniejsze, bardziej gęste i bardziej wykoślawione. I chociaż w historii nie pojawi się ani czarownica, ani zabójca w czarnych rękawiczkach, to groza zacznie zalewać studyjne sale. Z jednej strony ujawnienie filmowej kuchni da okazję do zaaranżowania scen zabawnych, ale z drugiej, na innym poziomie, ani na chwilę nie uwolnimy się od duszącej atmosfery obłędu i paranoi. Mamy tu kino eleganckie, klasycznie opowiedziane, choć z kilkoma ostrymi szarpnięciami. Fizycznej przemocy prawie tu nie uświadczymy; Strickland portretuje degradację umysłu, nie maltretowanie ciała. Film stanowi precyzyjne, spójne studium postępującego szaleństwa. Napięcie rośnie stopniowo. I dopiero w pewnym momencie przestajemy oddzielać iluzję od rzeczywistości. Reżyser Peter Strickland nie ukrywa, że odwołuje się do kina sprzed lat. On tym epatuje. Komputerowe efekty są tu nieobecne. Kamera porusza się spokojnie, w filmie nie pojawia się żaden popularny aktor. Mamy tu staranność w celebracji detali, twarzy, reakcji bohaterów i płynne przesuwanie akcentów z tego, co niepokojące, na to, co uderza stężoną grozą.
Dramatyczna historia dźwiękowca jest tak naprawdę tylko wehikułem przenoszącym nas w filmową przeszłość. Reżyser dokonuje na naszych ekranach krótkotrwałego wskrzeszenia “starej szkoły”. Zabiera nas na fantastycznie sfilmowaną wycieczkę w mniej uczęszczane, trochę zapomniane rejony. Bo chociaż giallo bywa współcześnie cytowane (vide: Amer), a twórcy odwołują się do twórczości Daria Argento (niedawny remake Suspirii) czy Lucia Fulciego (końcówka Void), to jednak epoka lat 70., a zwłaszcza jej europejska odnoga, nie powraca na ekranach tak często jak choćby nieśmiertelne ejtisy.
Ambitne stylizacje można łatwo przeładować. Strickland zachował właściwe proporcje: dostaliśmy audiowizualne cacuszko na wysoki połysk, a zarazem wciągającą historię, która nawet jeśli nie jest tak głęboka, jak efektowna, to daleka od sztampy i pełna napięcia. Berberian Sound Studio nie jest może żadnym “kultowcem”, ale to film zrobiony z pomysłem i odpowiednio stylowy. Strickland jawi mi się jako fetyszysta szczery, kompletny i natchniony. Co oznacza, że bliżej mu do Tarantino czy Refna niż braci Duffer od Stranger Things, którzy po prostu robią solidną robótkę na popkulturowych szydełkach. Zresztą obejrzyjcie jego kolejny film – Duke of Burgundy – a zobaczycie, że reżyser nadal tworzy niesamowite retro, wysadzające konkurencję z siodła.
A wy? Ile dziesiątków rozbijanych z mlaśnięciem arbuzów zniesiecie bez uszczerbku dla swojej psychiki?