Dlaczego BOHEMIAN RHAPSODY to kupa bzdur?
Żeby było jasne – Bohemian Rhapsody to naprawdę fajny film. Pamiętam, że z kina wyszedłem z pozytywnymi odczuciami. W życiu nie pomyślałbym jednak, że ten tytuł zdobędzie Złoty Glob dla najlepszego dramatu oraz aż cztery Oscary, najwięcej w całej stawce nominowanych. Gdy czytam komentarze, że jest to poważna biografia wybitnego, skomplikowanego człowieka, szczerze mówiąc, chce mi się śmiać. Mamy raczej do czynienia z bajeczką wypełnioną popularnymi piosenkami, jedynie inspirowaną życiem Freddiego Mercury’ego.
Dobrze zdaję sobie sprawę z tego, że film to nie prawdziwe życie. Produkcje historyczne czy biograficzne nie mogą być przeniesieniem rzeczywistości jeden do jednego. Wszyscy znamy powiedzenie, że najlepsze scenariusze pisze samo życie, ale przy kręceniu filmu czy serialu niezbędne jest skracanie, przesuwanie, rozjaśnianie, podkreślanie, interpretowanie. Generalnie wiele rzeczy kończących się na “-anie”. To jest dla mnie sprawą oczywistą. Za przykład niech posłuży oscarowy Green Book – wydarzenia przedstawione na ekranie miały miejsce nie w ciągu dwóch miesięcy, ale aż półtora roku. Scenarzysta, a jednocześnie syn pierwowzoru postaci Tony’ego, Nick Vallelonga, zapewnia jednak, że wszystkie wątki są prawdziwe, po prostu były bardziej rozłożone w czasie. My, jako widzowie, nie jesteśmy zresztą w stanie tego sprawdzić. Ta historia nie jest szeroko znana.
W przypadku Bohemian Rhapsody sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. To, że w filmie znalazły się pewne przekłamania czy nieścisłości, nie razi mnie. Piosenka Fat Bottomed Girls grana podczas pierwszej trasy koncertowej po USA, tak naprawdę pochodząca zaś z siódmego albumu Queen, nie wpływa w żaden sposób na fabułę – a przecież dobrze było ją usłyszeć. Przemilczenie tego, że Mercury poznał swoją miłość Mary Austin, gdy ta spotykała się z Brianem Mayem, też mam gdzieś. Zdaję sobie sprawę, że wątek romantyczny mógłby na takiej komplikacji stracić. Filmowe okoliczności przyłączenia się Freddiego do zespołu również nie wywołują mojego protestu – mimo że w rzeczywistości wszyscy panowie, łącznie ze starym i nowym wokalistą, znali się dużo wcześniej niż to pokazano w Bohemian Rhapsody, przez pewien czas nawet z sobą mieszkali. Kiedy Tim Staffell postanowił odejść, Mercury był właściwie oczywistym wyborem na jego zastępstwo. To zresztą Staffell przedstawił Freddiego pozostałym członkom grupy – obaj znali się jeszcze z czasów nauki w Ealing Art College. Ale czy to aż tak wielki problem? Pewnie nie.
Takich różnic między prawdziwym życiem a scenariuszem można by wymienić jeszcze wiele. Do głowy przychodzi przede wszystkim kwestia poznania przez Mercury’ego wieloletniego partnera Jima Huttona albo rozwiązanie współpracy z menadżerem Johnem Reidem. Dla niewtajemniczonych – nie miał miejsca żaden podstęp w wykonaniu “wroga numer 1”, Paula Prentera. Reid, współpracujący równocześnie z Eltonem Johnem, po prostu postanowił skupić się na jednym artyście. A wybór w tym wypadku był dla niego dość prosty – z Johnem łączyła go relacja również pozazawodowa.
Scenarzysta Anthony McCarten na zarzuty dotyczące bardzo swobodnego potraktowania tematu odpowiadał w iście poetycki sposób. Że Bohemian Rhapsody miał być obrazem, a nie fotografią, że historyk nigdy nie będzie dobrym filmowcem i tak dalej. Pełna zgoda. Problem w tym, że oś dramaturgiczną całej drugiej części filmu stanowi wydarzenie, które nigdy nie miało miejsca.
W Bohemian Rhapsody oglądamy, jak Mercury, wodzony na pokuszenie przez diabła w ludzkiej skórze, osobistego menadżera i kochanka Paula Prentera, postanawia odejść z zespołu. Zostawia kolegów na lodzie, najważniejsze stają się dla niego imprezy i alkohol, zapomina nawet o swojej jedynej prawdziwej przyjaciółce Mary Austin. Stawia na karierę solową, wyjeżdża do Niemiec i zatraca się w sobie. Przez lata nie ma żadnego kontaktu z resztą Queen. Próby reaktywowania grupy z okazji koncertu Live Aid spełzają na niczym, bo Prenter skutecznie odgradza Mercury’ego od dawnego życia.
W końcu dzięki wizycie Austin wokalista przegląda na oczy. Zespół znowu jest razem i przygotowuje się do koncertu Live Aid – jako że nie grali od lat, próby są dla nich istną męczarnią. Wtedy Mercury mówi, że ma AIDS i nie wie, ile czasu mu jeszcze pozostało. Członkowie Queen spełniają życzenie Freddiego, nie roztrząsają sprawy i na pierwszym miejscu stawiają muzykę. W dzień koncertu słynny piosenkarz odszukuje Jima Huttona, którego poznał kilka lat wcześniej, przedstawia go rodzicom i daje najlepszy występ swojego życia – wiedząc, że to życie niebawem będzie miało swój kres…
Opisując, jak to wszystko wyglądało na ekranie, nie mogłem powstrzymać się od przewracania oczami. Czym innym jest udramatyzowanie historii, a czym innym wymyślenie jej na nowo, w dodatku – nie bójmy się słów – w dość kiczowatym stylu. Żaden rozpad zespołu nigdy nie miał miejsca. W 1983 roku wszyscy członkowie Queen stwierdzili, że czują wypalenie. Po 10 latach życia w ciągłej trasie potrzebowali przerwy. Była to wspólna decyzja. Owszem, Mercury zdecydował się wtedy na solowy projekt, ale Brian May i Roger Taylor również. Nie było żadnej kłótni, panowie cały czas byli w dobrych stosunkach i mieli ze sobą stały kontakt. Korespondencyjnie tworzyli zresztą materiał na płytę The Works. Ta cała przerwa polegała właściwie wyłącznie na zaprzestaniu koncertów.
Gdy przygotowywali się do Live Aid, nie musieli się ze sobą na nowo zgrywać. Ledwo dwa miesiące wcześniej skończyli trasę koncertową – występowali na całym świecie od sierpnia 1984 roku do maja 1985. Śpiewając na stadionie Wembley, Mercury nie wiedział, że jest chory na AIDS. Został zdiagnozowany prawdopodobnie dopiero dwa lata później. Reszta Queen o chorobie dowiedziała się zaś w 1988 roku. O ile związek Mercury’ego z Huttonem rzeczywiście rozpoczął się w okolicach Live Aid, poszukiwania w książce telefonicznej, wizyta u rodziny i inne głupoty, które pokazano nam w Bohemian Rhapsody, są tylko wymysłem scenarzysty.
To jest naprawdę niezły film. Malek może się podobać (choć nigdy nie przyznałbym mu za tę rolę Oscara), mamy tu dobry montaż i tempo, w czasie seansu nie da się nudzić. Piosenki Queen wybrzmiewają w oryginale, co było właściwym posunięciem – to one tworzą klimat filmu. Wreszcie, występ na Live Aid zrealizowano z taką dbałością o szczegóły (no, może poza zbyt rzucającą się w oczy publicznością z CGI), że mimo wcześniejszych baboli Bohemian Rhapsody pozostawia widza z pozytywnymi odczuciami, może nawet wzruszeniem. Mamy do czynienia z bardzo sprawnie nakręconym filmem w stylu pop. Ale błagam, nie udawajmy, że to rzetelna biografia Freddiego Mercury’ego. Z takim kinem ten twór nie ma wiele wspólnego. Boli to tym bardziej, że wielu ludzi, zwłaszcza tych młodego pokolenia, którzy nie znają historii wokalisty, odbiera te ekranowe bzdury jako prawdę objawioną.
Gdyby ten tytuł potraktować jako film przede wszystkim rozrywkowy, zaledwie inspirowany historią jednego z najwybitniejszych zespołów naszych czasów, pewnie machnąłbym na to wszystko ręką. Mamy jednak do czynienia z “poważną biografią”, produkcją zdobywającą nagrody, “najlepszym dramatem” według Hollywoodzkiego Stowarzyszenia Prasy Zagranicznej. Przedstawiając historię człowieka, który jest szeroko znany, po prostu nie można dopuścić się aż tak dużego przekłamywania rzeczywistości. Nagle okazuje się, że jeden z podstawowych wątków, wielce istotny dla wymowy filmu, jest kupą bzdur – i wystarczy minuta na Wikipedii, aby się o tym przekonać.