ELVIS. Wszystko na sprzedaż [RECENZJA]
W początkowych partiach Elvis Baza Luhrmanna uderza w problematykę bliską Amadeuszowi Miloša Formana. Tylko jako pewna wariacja, nie traktujecie tego porównania zbyt dosłownie. Po jednej stronie mamy Presleya (Austin Butler): muzycznego geniusza, zjawiskową sceniczną osobowość, ale tylko w planie lokalnym. Umowa ze studiem, ale jedynie regionalnym. Popularność, ale wciąż w skali mikro. Po drugiej stronie stoi jego menedżer, pułkownik Tom Parker (Tom Hanks), nie mający zielonego pojęcia o muzyce, ale z ponadprzeciętną żyłką do interesów. Artystyczna wartość cokolwiek znaczy jeśli można ją intratnie sprzedać. Parker potrafi to dostrzec, jest zdeterminowany, jest chytry, nigdy i niczego nie odpuści. Będzie kuł żelazo póki gorące.
Mozart pozostaje więc Mozartem. Z kolei Luhrmannowski Saleri zbacza i idzie nieco inną ścieżką. Finalnie doprowadza go jednak do podobnego punktu, ale bez paliwa w postaci gniewu i zazdrości. Parkera mami szelest banknotów i podpisywanie kolejnych kontraktów. Dostrzeganie cudów nie zawsze jest darem.
Jeśli koronkowa estetyka Wielkiego Gatsby’ego do was trafiła, to przy Elvisie możecie po raz kolejny doznać objawienia. Tęczowa kolorystyka, nasycenie barw – strojów, aut, wnętrz – skutecznie wznoszą film Luhrmann od ziemi. Teledyskowa forma, cięcie, cięcie, cięcie, podzielony, potrojony, poczworzony ekran nigdy nie dezorientuje. Daje natomiast w skondensowany sposób wybrzmieć intensywności doświadczenia, wszystkim zmysłowym bodźcom. Blasku świateł, euforii publiczności, powykręcanej sylwetce Elvisa, palcach skaczących po strunach. Poczujecie to.
Jak to u Luhrmanna bywa, kamera jest ciągle w ruchu, co chwilę gdzie indziej. Raz to perspektywa żaby, kiedy indziej lot ptaka. Nie ma w tym jednak grama montażowej padaczki czy narracyjnego chaosu. Formalne bogactwo to precyzyjnie wymierzony plan a wizualne efekciarstwo to doskonała przynęta na podtrzymanie naszej uwagi. Przepych, ale niczego za wiele. Estetyka kiczu i inscenizacyjny eksces to dla Baza Luhrmanna organiczne środki wyrazu. Naturalne twórcze środowisko. Trudno odmówić jeśli reżyser Romeo i Julii po raz kolejny przysyła takie zaproszenie.
Żywa legenda
Oprawa oprawą, ale gdy zejdziemy niżej Elvis nieco dramaturgicznie kuleje i zdaje się być aż nadto powierzchowny. Cierpi również na częstą dla kina biograficznego bolączkę. Śledzimy bowiem karierę Elvisa od młodzieńczej fascynacji gospelem po ostatnie tchnienia. To opowieść o wszystkim, ale o wszystkim po trochu. Miłość między Elvisem i Priscillą nigdy nie osiąga temperatury wrzenia, rodzinne sprzeczki bywają przywołane z kronikarskiego obowiązku a służba w wojsku pojawia się niemal jako anegdota. Czy na ekranach telewizorów przemkną informację o zabójstwach Martina Luthera Kinga i Roberta Kennedy’ego? Tak, bo to znowu ma być ważne, bo to amerykańska wielka historia i znowu ma ona jakoś fabule służyć.
Elvis naprawdę wycieńczony i naprawdę pochłonięty wydaje się jedynie na koncertach. Luhrmann najwięcej pary i reżyserskiego zapału wkłada w to, co dzieje się na i za sceną. Ona krystalizuje postawy i wyostrza poglądy postaci. Tam konflikty rozgrzewają się do czerwoności, tam bohaterowie są zdolni do najwyrazistszej ekspresji. Elvis w świetle reflektorów jest najprawdziwszy, najbardziej się mu ufa. Za takiego Elvisa najwięcej też się płaci.
Może być też tak, że twórcy są doskonale świadomi tego, że Elvis Presley już dawno przemienił się w globalny kulturowy symbol i właściwe jest umocnienie tego wizerunku, opowiedzenie o nim jako ciągle żywej legendzie. Życie prywatne to przypowieści a sceniczny wizerunek to ikona, znak czasów. Mam wrażenie, że w Elvisie Baz Luhrmann zatrzymuje się na poziomie opakowania, nie próbuje zdrapywać warstwy złota. Mimo wszystko, to właśnie reżyser pozostaje największym bohaterem Elvisa. Niespotykany inscenizacyjny zmysł i kompozycyjna odwaga, estetyczna cukierkowość i wiara w kamp, jako uwznioślający stylistyczny kod. Piękne rzeczy. Baz Luhrmann już na pewno zasłużył na popiersie w Muzeum Kina.