search
REKLAMA
Recenzje

ELITA ZABÓJCÓW. “Ten film, w którym Statham robi salto, siedząc na krześle”

“Elita zabójców” to grubo ciosana podróbka “Monachium”.

Maciek Poleszak

20 maja 2021

REKLAMA

Od czasu do czasu po wyjściu z kina w głowie widza może pojawić się niedająca spokoju myśl: “czy ja przypadkiem gdzieś już tego nie widziałem?” Zazwyczaj sytuacja taka ma miejsce z bardzo trywialnego powodu – kręcąc np. kolejnego taśmowego akcyjni aka, filmowcy nie starają się nawet sprawiać wrażenia korzystania z zupełnie oryginalnego scenariusza, tylko składają fabułę z klocków i klisz wałkowanych już na ekranie dziesiątki razy. Oczywiście czasami efekt nie jest wcale koszmarny, bo jakiś aktor fajnie wypadnie, bo któraś postać dostanie niezłe dialogi, albo po prostu widowiskowość przysłoni zdrowy rozsądek widza. Elita zabójców natomiast idzie o krok dalej – gdyby na końcu filmu nie wyświetliła się plansza oznajmująca, że za podstawę scenariusza posłużyła książka pod tytułem “The Feathermen”, to można by uznać go… za remake.

Danny Bryce był najemnikiem, ale pewnego dnia coś w nim pękło i postanowił odejść na emeryturę. Jak to jednak w kinie akcji bywa, kiedy główny bohater ma już osiąść na stałe gdzieś na Antypodach, założyć rodzinę, posadzić drzewo, zbudować dom i tak dalej, niezwykle niespodziewany zwrot akcji zmusza go do odkurzenia odłożonej na bok broni i odnowienia sieci dawnych kontaktów. Okazuje się bowiem, że pewien arabski szejk składa Danny’emu propozycję nie do odrzucenia – albo ten odnajdzie i zabije morderców jego synów (którzy podczas wojny domowej w Omanie na przełomie lat 60. i 70. znajdowali się po tej mniej szczęśliwej stronie konfliktu), albo jego mentor i wieloletni przyjaciel pożegna się z życiem w dosyć nagły sposób. Żeby jednak nie było zbyt różowo, morderstwa mają wyglądać na wypadki, a ofiary przed śmiercią mają przyznać się do winy. Jest jeszcze jeden szczegół – każdy z celów jest byłym członkiem brytyjskiego SAS i posiada pewne znajomości, dzięki którym główny bohater w pewnym momencie sam stanie się ścigany.

A teraz chwila przerwy na analizę dotychczasowych informacji. Co się stanie, jeśli odrzucimy prolog filmu i do cna czerstwy motyw ściągniętego z emerytury w komplecie z wyrzutami sumienia zawodowca? Zostają nam: będący motorem napędowym fabuły motyw zemsty, oddział głównego bohatera planujący kolejne zamachy, (byłych) agentów wrogiego wywiadu polujących na ten oddział, schemat samonakręcającej się spirali agresji i dopisek “oparte na faktach”. Teraz wystarczy zmienić już tylko kilka kosmetycznych z punktu widzenia scenariusza elementów, na stołku reżyserskim posadzić kogoś bardziej utalentowanego i voila! Mnie z tego przepisu wyszło wyśmienite pod każdym względem Monachium Stevena Spielberga.

Słówko “wyśmienity” przychodzi do głowy bardzo późno (o ile w ogóle), jeśli słyszy się hasło “Jason Statham w filmie akcji”, ale przecież nie jest też tak, że skojarzenia uciekają od razu w zupełnie przeciwny koniec skali. Ktoś w takich filmach w końcu grać musi i lepiej, żeby to był facet z charyzmą i charakterystycznym, szorstkim głosem, niż jakiś wilkołak, którego od kilku części Zmierzchu nie stać na zakup koszuli. Wracając do tematu: nie ma żadnych wątpliwości, że Elita zabójców ma jakiekolwiek szanse w bezpośredniej konfrontacji z Monachium, ale w gruncie rzeczy porównanie takie jest bezcelowe. Killer Elite nie stara się rozliczać z historycznymi wydarzeniami, a całą warstwę ideologiczno-moralizatorską zamyka w zdaniu “wojna kończy się dopiero wtedy, kiedy obie strony ogłoszą pokój”. Nikt raczej nie będzie zaskoczony, jeśli napiszę, że jest to film przede wszystkim rozrywkowy i cała jego siła opiera się nie na dywagacjach o naturze konfliktów zbrojnych, a na tworzeniu planów zamachów i przeprowadzaniu akcji. Jeśli do filmu podejść z tej strony, to okazuje się, że potrafi być całkiem niegłupi, a niektóre patenty na eliminację kolejnych celów nawet pomysłowe.

Niestety, nawet doszukujący się wszędzie plusów optymista jak ja, nie może nie zauważyć kilku większych zgrzytów. Killer Elite jest zwyczajnie za długi, tak po prostu. Bez straty dla nikogo dałoby się wyciąć kawałek prologu, skrócić kilka scen w środku i ograniczyć końcówkę, dzięki czemu film byłby bardziej zwarty i dynamiczny. Najbardziej boli jednak zupełna pomyłka obsadowa pod postacią Roberta De Niro, który gra podstarzałego mentora głównego bohatera. De Niro marnował się już w Jestem Bogiem, gdzie jego obecność sprowadzała się do użyczenia nazwiska do wykorzystania na plakacie. Obyło się jednak bez uszczerbku dla filmu. Tutaj natomiast już na pierwszy rzut oka widać, że od Gorączki minęło ładnych parę lat i ówczesny Neil McCauley zwyczajnie zapomniał, jak trzymać broń, żeby nie wyglądać przy tym jak kompletny amator. Jeśli wystarczy dać aktorowi do potrzymania pistolet, żeby od razu wyglądał nieprzekonująco, może czas pomyśleć o emeryturze? To smutne, że aktor grający niegdyś Wściekłego Byka popełnia ten sam błąd, co wielu najlepszych pięściarzy nie potrafiących powiedzieć “dość” i zejść z ringu z godnością. Jeśli nic się nie zmieni, tak jak oni będzie występował, dopóki nie przeistoczy się w parodię samego siebie.

Nie sądzę, żeby ktokolwiek był pod wielkim wrażeniem tego filmu, ale po wyjściu z kina nie powinien też zgrzytać zębami. Kilka rzeczy jest w nim zwyczajnie słabych, a kilka po prostu fajnych – zabijający wyglądem prawie-jak-harleyowiec Dominic “Skazany na śmierć” Purcell, czy straszący szklanym okiem i wąsem w stylu “późne lata siedemdziesiąte” Clive Owen. Jeśli za pół roku będziemy ten film wspominać, to w pamięci pozostanie albo jako grubo ciosana podróbka Monachium, albo jako “ten film, w którym Statham robi salto, siedząc na krześle”.

Recenzja pojawiła się wcześniej w serwisie Paradoks.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA