EILEEN. Cicha dziewczyna z sąsiedztwa [RECENZJA]
Jestem entuzjastą talentu Thomasin McKenzie, odkąd zobaczyłem ją po raz pierwszy w Zatrzyj ślady Debry Granik. Kariera nowozelandzkiej aktorki nabrała po tym filmie rozpędu, a wystrzeliła już zupełnie po oscarowym Jojo Rabbit Taiki Waititiego. Od tamtej pory McKenzie zagrała m.in. u M. Nighta Shyamalana, Jane Campion i Edgara Wrighta. Teraz możemy ją oglądać w Eileen – opartym na bestsellerowej powieści thrillerze, wyreżyserowanym przez Williama Oldroyda (Lady M.). I choć Nowozelandka ma dopiero 23 lata, a projekty wybiera co najmniej interesujące (Shyamalan znowu nabrał wszystkich, również swoich współpracowników, ciekawym punktem wyjściowym), to zaczynam powoli obawiać się, czy nie grozi jej aktorskie zaszufladkowanie.
Cicha szatynka z małego miasteczka – marząca codziennie o lepszym, ciekawszym życiu – trafia nagle na przebojową blondynkę, która staje się dla niej wzorem do naśladowania – a może kimś znacznie więcej. Przyjaciółką? Kochanką? Tożsamością wartą przejęcia? Czy to jeszcze Eileen, czy już Ostatniej nocy w Soho? Oldroyd nie celuje jednak, tak jak Wright, w kino grozy – stawia na hybrydę gatunkową. Początkowo wydaje się, że Eileen będzie nową wersją Carol Todda Haynsa – lesbijskim romansem utrzymanym w eleganckim stylu retro. Tłumiona seksualność głównej bohaterki (portretowanej oczywiście przez Thomasin McKenzie) kodowana jest tu właściwie na każdym kroku. Już w otwierającym ujęciu widzimy, jak Eileen masturbuje się na plaży do widoku namiętnie całującej się pary. Powtarza następnie tę czynność w pracy, w stanowym więzieniu dla mężczyzn, fantazjując o erotycznej przygodzie z przystojnym strażnikiem. Centralnym obiektem jej zainteresowania staje się jednak nowa psycholog Rebecca (Anne Hathaway), która przywozi do zapyziałego miasteczka w Massachusetts odświeżający błysk wielkomiejskiej rzeczywistości.
Choć Oldroyd nie pisze scenariuszy do własnych filmów, to motyw emancypacji stłamszonej przez lokalną społeczność jednostki jest wspólny zarówno dla Lady M., jak i Eileen. Główna bohaterka słyszy codziennie od zapijaczonego ojca (Shea Whigham po raz kolejny w roli zdegenerowanego policjanta), że jest nikim – nudną, szarą statystką w świecie barwnych aktorów pierwszoplanowych. Dopiero przyjazd osoby z zewnątrz pozwala jej spojrzeć na całą sytuacją, a przede wszystkim – na samą siebie, z innej perspektywy. Eileen dojrzewa na przestrzeni filmu psychicznie, uczy się własnej wyjątkowości. Relacja z Rebeccą rozwija się powoli, ale schematycznie. Tutaj krótka pogawędka, tam zaproszenie na drinka, następnie intymny taniec w barze, a wreszcie wspólna kolacja wigilijna. Schemat załamuje się wraz z siermiężnym twistem gatunkowym, podszytym niespodziewanym wątkiem pedofilskim.
Absurdalny zwrot akcji aż prosi się o odpowiednią dawkę czarnego humoru. Traktowany jest tymczasem przez Oldroyda i dwójkę scenarzystów – autorkę podstawy literackiej Ottessę Moshfegh, i jej męża Luka Goebla – śmiertelnie poważnie. Twórcy zatrzymują się w pół kroku. Wygląda to tak, jakby żaden z nich nie dostrzegł w porę, z jak pulpowym materiałem mają w gruncie rzeczy do czynienia. Kuleje pozbawiona monologów wewnętrznych psychologia postaci. Motywacja bohaterki Anne Hathaway do końca filmu pozostaje dla widzów zagadką. Bardzo wiele rzeczy trzeba tu wziąć na wiarę – właściwie cały ciąg przyczynowo-skutkowy, oparty na kilku zbiegach okoliczności, doprowadzających do punktu kulminacyjnego. Momentami trudno uwierzyć, że tak chaotyczny, pełen dziur logicznych scenariusz skonstruowany został na kanwie powieści – zamkniętej, przemyślanej struktury narracyjnej, która odniosła międzynarodowy sukces artystyczny (shortlista do nagrody Bookera) i komercyjny. No chyba że autorka oryginału praktykuje jedną z metod pisania Stephena Kinga, polegającą na ciągłym testowaniu, dokąd tym razem zabierze nas pióro – bez konstruowania niepotrzebnych drabinek fabularnych.
Oldroyd robi z trefnym materiałem literackim to, co może. Eileen wygląda pięknie (za zdjęcia odpowiadała Ari Wegner, współpracująca wcześniej z Jane Campion i Peterem Stricklandem), wiele jest tu też udanych zabiegów reżyserskich. Długie, wyjątkowo niekomfortowe ujęcie na twarze milczących bądź monologizujących bohaterów. Dyskretny, zaszyfrowany w przejściach montażowych humor. Brytyjczyk doskonale wie, jak poprowadzić aktorów, a zwłaszcza aktorki – to w jego filmie swoją pierwszą wielką rolę zagrała Florence Pugh. W Eileen, na przekór tytułowi, ciekawszą kreację tworzy jednak Anne Hathaway. Aktorka czerpie garściami z ikonografii filmu noir: fascynuje, a zarazem niepokoi. Jej wyzwolony styl życia onieśmiela wszystkich dookoła, a tlenione blond włosy konotują jednoznaczne zagrożenie – przypominają o losach wszystkich nieszczęśników, którzy kilkadziesiąt lat wcześniej wplątywali się w tragiczne romanse z postaciami Barbary Stanwyck.
Kroku Hathaway stara się dotrzymać Thomasin McKenzie. I nie wychodzi jej to źle – jest w swojej roli przekonująca, ale wtórna. Wykorzystuje wachlarz środków aktorskich, które widzieliśmy niedawno w filmie Edgara Wrighta. Nieobecne spojrzenia. Spuszczona głowa. Nieśmiały, łamiący się głos. Przemiana bohaterki następuje zbyt późno, abyśmy mogli w pełni docenić kreację Nowozelandki. A przecież McKenzie udowodniała już wcześniej, że jest elastyczna i wszechstronna; że potrafi odnaleźć się również w zupełnie innych rejestrach – choćby komediowych. Pamiętają o tym wszyscy widzowie Jojo Rabbita. Oby zaczęła dobierać w przyszłości bardziej zróżnicowane role, nie utykając permanentnie w archetypie cichej dziewczyny z sąsiedztwa.