OSTATNIEJ NOCY W SOHO. Koszmar na jawie
Wyobrażaliście sobie kiedyś życie w dawnych czasach? Czuliście, że niezbyt przystajecie do współczesności i wolelibyście obudzić się w innej epoce? Grana przez Thomasin McKenzie Ellie robi to na porządku dziennym. Słuchając muzyki puszczanej z, jakżeby inaczej, gramofonu, ucieka myślami do przeszłości i cytuje teksty słynnych postaci popkultury, kręcąc piruety we własnoręcznie uszytych sukienkach. Kiedy zaś wyjedzie na studia do Londynu i zamieszka w będącym kopalnią wspomnień skrzypiącym pokoju, karuzela wyobraźni rozkręci się na dobre, przenosząc ją do Soho lat 60. Za atrakcyjną zasłoną nostalgii kryją się jednak duchy przeszłości i nie będzie trzeba długo czekać, żeby przypomniały o mrocznej stronie dzielnicy.
Wieść o tym, że Edgar Wright nakręcił pełnoprawny horror, zelektryzowała jego fanów. Twórca dotychczas kojarzony z komediami, odpowiedzialny za jedną z najlepszych w tym gatunku trylogii XXI wieku i jedną z najlepszych adaptacji komiksowych XXI wieku, postanowił zrobić coś „na poważnie” i to jeszcze w konwencji coraz bardziej rozpalającej zmysły współczesnych odbiorców – giallo. Czy to znaczy, że w Ostatniej nocy w Soho nie znajdziemy elementów charakterystycznych dla jego twórczości? Wręcz przeciwnie – pod pewnymi względami jest to film na wskroś wrightowski. Od subiektywizującej świat przedstawiony narracji, przez wykorzystanie muzyki, po dynamiczny, pełen zarówno lekkich przejść, jak i rwanych przeskoków montaż – widzowie zaznajomieni z jego dokonaniami natychmiast wyłapią cechy wspólne. Zapewniam przy tym, że Edgar Wright nie stracił estetycznej smykałki i zaprezentowane przez niego Soho wygląda naprawdę zjawiskowo.
Sekwencja „zaproszenia” Ellie do nocnego życia lat 60. stanowi tyleż realizacyjny popis, ile pigułę iście płomiennych uczuć. Tę reżyser aplikuje nam bezwstydnie, za pomocą muzyki swingowej, nastrojowego oświetlenia i klasycznej scenografii poruszając czułe sentymentalne struny. Piękno tego miejsca jest pociągające i niebezpieczne zarazem, ale początkowo bagatelizujemy zagrożenie, oddając się zachwytowi nad skąpaną w neonach ulicą i wypełnionym lustrami wnętrzem jednego z lokali. To w nim po drugiej stronie zwierciadła Ellie zauważa swoje tutejsze alter ego – tajemniczą piękność o twarzy Anyi Taylor-Joy, wabiącą erotyzmem i promieniującą pewnością siebie Sandy, która planuje zrobić karierę na scenie i właśnie zaczyna stawiać ku temu pierwsze kroki. Obserwowanie jej losów szybko wyrasta na jeden z głównych wątków napisanej przez Krysty Wilson-Cairns i Edgara Wrighta historii.
Postać Sandy to przy tym najjaśniejszy aktorski punkt filmu. Przekonująca i jako przyszła królowa estrady, i zagubiona młoda dziewczyna, Anya Taylor-Joy znakomicie oddaje dynamicznie zmieniający się charakter bohaterki, która szybko staje się także emocjonalnym punktem odniesienia dla nas, widzów. Tak jak Ellie jest naszą przewodniczką w wątku współczesnym, tak przez Sandy poznajemy dawne dzieje Soho, stąd szybko obie wyrastają na postacie równorzędne, a to, w jaki sposób ich losy ostatecznie się zawiązują, pozostaje najważniejszą zagadką do końca seansu. Thomasin McKenzie po raz kolejny wciela się w rolę dziewczyny przechodzącej przyspieszony kurs dorastania i po raz kolejny udowadnia swoje zdolności – jej bohaterka ma w sobie tyle dziewczęcego uroku, że błyskawicznie budzi naszą sympatię.
Pomimo akcji w dużej mierze rozgrywającej się w ubiegłym wieku Ostatniej nocy w Soho jest filmem nad wyraz aktualnym. Zakorzeniając się w historycznej przeszłości opisywanej lokacji – przypomnijmy bowiem, że Soho przez ponad 200 lat było sercem londyńskiej branży seksualnej – porusza tematy związane z wykorzystywaniem młodych kobiet i żerowaniem na ich ambicji oraz naiwności. Jednocześnie stara się wypowiedzieć w kwestii problemów psychicznych (powracające jak mantra: „Nie bój się poprosić o pomoc”). Od początku jasnym jest bowiem, że nocne wyprawy Ellie do Soho to jej eskapistyczna deska ratunku od rozczarowującego życia realnego. Ba, w pewnym momencie spotkania w snach wręcz zastępują jej kontakty z rówieśnikami. Niestety ten motyw ostatecznie nie wybrzmiewa wystarczająco, by uznać go za spełniony, i trudno mi ukryć rozczarowanie tym, że nie poświęcono mu więcej czasu.
Tym bardziej że znalazłoby się dla niego miejsce, gdyby wycięto niektóre sceny z najgorszej części filmu – horrorowej. Nie zrozumcie mnie niewłaściwie – horror w wydaniu Edgara Wrighta nie jest zły. Jest jednak na tyle poprawny, że znacząco odstaje od rewelacyjnej reszty, będącej połączeniem opowieści inicjacyjnej z thrillerem psychologicznym. Próżno tu też oczekiwać szaleństw, jakie zaprezentował James Wan w wydanym ostatnio Wcieleniu. Widoczne w zwiastunie transparentne istoty szybko stają się głównym nośnikiem grozy, przez co zamiast wywoływać ciarki na plecach, odciągają uwagę od innych elementów. Oczywiście nie są tu wrzucone bez powodu i finalnie okazuje się, że pracują na rzecz fabuły, jednak gdy po raz kolejny serwuje nam się podobną sztuczkę, nie da się uciec od wrażenia narracyjnej czkawki. Także wykorzystanie kryminalnej podszewki giallo rozczarowuje, bowiem intryga jest przewidywalna i łatwo się domyślić, do jakiego rozwiązania zmierza. Stawianie na zwroty akcji nie w każdej historii zdaje egzamin i czasami warto zdradzić fabularne wolty wcześniej, by odbiorca mógł skupić się na innych warstwach produkcji.
Jednak nawet pomimo faktu, że nie wszystkie elementy filmu trzymają równy poziom, to jego najlepsze części okazują się wystarczająco dobre, by przełożyć się na finalne wrażenia. Na przestrzeni lat Edgar Wright opanował sztukę dyrygowania naszymi emocjami do takiego stopnia, że z łatwością rozkochuje nas w swoich bohaterach, wzrusza czy zasmuca. Znamienny jest w tym względzie pierwszy akt, gdzie po tym, jak poznajemy Ellie, z bólem serca obserwujemy zderzenie dziewczyny z grupą fałszywych rówieśniczek wykorzystujących każdą chwilę, by w mniej lub bardziej otwarty sposób z niej szydzić. Tak jak w przypadku poprzednich dzieł reżysera, tak i tutaj najważniejsi pozostają dla niego bohaterowie, w związku z czym emocjonalna strona całości działa bez zarzutu i koniec końców przedstawiona opowieść chwyta za serce.
Ostatniej nocy w Soho stanowi ważny epizod w twórczości Edgara Wrighta, będący – miejmy nadzieję – zapowiedzią kolejnych niekomediowych projektów brytyjskiego reżysera. Niestety do perfekcji brakuje mu paru istotnych szlifów, jednak patrząc na to, jak rozwija się jego twórca, wierzę, że najlepsze jeszcze przed nami – a już i tak jest bardzo dobrze. Produkcja pozwala na kilkadziesiąt minut oderwać się od problemów współczesności i spojrzeć na nie przez pryzmat dawnego Soho. Nawet jeśli czasami jego obraz zmienia się w koszmar, to wierzcie mi – trudno oderwać od niego wzrok.