DOKTOR WHO: RADUJ SIĘ ŚWIECIE. Recenzja odcinka świątecznego
Nadszedł kolejny odcinek świąteczny Doktora Who z Ncuti Gatwą w głównej roli. Jest dostępny na Disney+. Zarzuty fanów o zbyt dużo nawiązań w stylu woke wciąż nie milkną. Pamiętam, że sam miałem niekiedy zastrzeżenia, nie tyle o samo woke, ile o formę prezentacji niektórych kwestii ideologicznych, które istniały jakby w fabularnej próżni. Na zarzuty fanów odpowiedział nawet Steven Moffat, jeden z showrunnerów serialu oraz scenarzysta świątecznego odcinka Raduj się świecie. Nie była to odpowiedź łagodząca, ale raczej nawiązująca do faktów, a mimo wszystko Moffat celnie stwierdził, że w codziennym życiu dla nikogo nie ma znaczenia, że coś jest woke lub nie. Co ciekawe, w świątecznym odcinku z 2024 roku, nie widać nic, co mogłoby zostać źle odebrane – no chyba że sama w sobie refleksja nad Bożym Narodzeniem wyda się niektórym zbyt wolnościowa i pankulturowo otwarta.
Doktora w wydaniu granym przez Ncutiego Gatwę już znamy. Jest to radosny, nieco szalony, chaotyczny naukowiec, który w swojej płciowości wydaje się unosić ponad klasycznymi podziałami na erotyczną relację kobiety i mężczyzny. Często puszcza oko do widza, sugerując, że odbiorca powinien mieć dystans do tego, co ogląda, także w zakresie postępowania samego Who. A historia opowiedziana w świątecznym odcinku o wdzięcznym tytule Raduj się świecie z pozoru wcale nie jest w żadnym wypadku świąteczna. Zaczyna się bardzo klasycznie dla serii z Gatwą od jego nieco kompulsywnych podróży w czasie. Czegoś szuka w najbardziej abstrakcyjny, komediowy sposób. No i oczywiście na swojej drodze musi spotkać kogoś, kto umożliwi mu realizację przygody z odcinka. Tym razem jest to znana z Bridgertonów Nicola Coughlan, która pełni w odcinku funkcję łączniczki dla Doktora z prawdziwym światem, bo – jak wiemy – Who przez swoje podróże i wieczne przepoczwarzanie się stał się sumą swoich podróży, natomiast utracił w pewnym sensie zdolność do prozaicznego życia i nawet zaspokajania swoich elementarnych potrzeb, bez przerwy myśląc o innych w różnych punktach czasu. Joy, którą spotkał w tajemniczym pokoju hotelowym, ponownie mu to uświadomiła, gdy walczyła z nim o zachowanie zarówno życia, zagrożonego z powodu tajemniczej walizki, jak i jakiegoś obrazu siebie, który doktor mocno zaczął niszczyć. I skutecznie obrócił w proch, za co odwdzięczyła mu się może nie aż tak ostro, lecz skutecznie w zakresie refleksji. Całej treści jednak wam nie opowiem, bo te 57 minut możecie sami odkryć, zwłaszcza nawiązanie nie tyle do klimatu świątecznego, ile zredefiniowanie podejścia do Bożego Narodzenia.
A to najbardziej interesująca część tego świątecznego odcinka, która w pełni objawi się widzom dopiero gdzieś w ostatnich 5 minutach projekcji. Who cofnie się bardzo daleko w przeszłość, gdy na niebie pojawi się pewna gwiazda, jako zjawisko czysto kosmiczne, którego wtedy ludzie jeszcze nie potrafili zinterpretować. A nam dzisiaj pozostaje wykorzystać odpowiednio humanistycznie i humanitarnie ten wielokulturowy mit i z pewnością nie przywiązywać go do jednej religii, bo on jest uniwersalny narracyjnie. Ciekawe jest więc, jak zostanie odebrany ten odcinek Doktora Who, bo absolutnie nie jest on woke, a jeśli nawet, to w bardzo dyskretny, subtelny sposób, właśnie w taki, w jaki sobie wyobrażałem, że całą serię z Gatwą. Nie ukrywam tego, że się zawiodłem, lecz doceniam jakość w tym odcinku świątecznym. Nie mam żadnych problemów z naturalnością przekazu, chociaż jak zawsze będę narzekał na nerwowość gry aktorskiej tej wersji doktora. Gatwa wciąż nie umie wyważyć emocji. Inwestuje ich zbyt dużo, przez co mam wrażenie, że się szamocze w swojej roli, chcąc być zbyt intensywnie w przekazie dla widza. Czasem mógłby zwolnić – oszczędzić to wyważanie czwartej ściany. Mniej się uśmiechać, bo to oczywiste, że chce być dla widza czytelny. Zbytnia jednak łopatologia w prezentacji emocji na dłuższą metę męczy. Może być odczytana jako naiwność oraz niesprawiedliwie wykorzystana przez przeciwników woke, chociaż jego wcale akurat nie ma w tych momentach krytykowanych. Tutaj twórcy wystawili się zbytnio na żer psychotycznych krytyków woke i innych teorii spiskowych.
Historia w Raduj się świecie może zbyt odkrywcza nie jest, lecz wnioski z niej wyciągnięte i to, jak Joy potrafi ją wraz z Doktorem przekuć na finał, zachwycają. Na dodatek jak na współczesne seriale odcinek pod względem technicznym jest całkiem dopracowany. Może w niektórych scenach zbyt dużo użyto CGI, co widać zwłaszcza w wizualizacji Himalajów, ale na szczęście ujęcia są krótkie, więc na długo nie są się w stanie zapisać w pamięci. Ogólnie jest pozytywnie, kolorowo, z mnóstwem uśmiechu Doktora, bo to przecież odcinek świąteczny, który ma widzów rozradować, nawet jeśli opowiada o trudniejszych lub wręcz granicznych tematach. Ten balans się niewątpliwie udał, przez co żaden zarzut (nawet mój) o sztuczne wprowadzenie jakichś libertyńskich, wolnościowych woke postaw nie powinien się pojawić. Najwidoczniej showrunner serialu Steven Moffat doskonale zdawał sobie sprawę z sensu wypowiedzianych przez siebie słów.