search
REKLAMA
Czarno na białym

DOBRY NIEMIEC

Jacek Lubiński

20 października 2017

REKLAMA

W czasach II wojny światowej określenie „dobry Niemiec” używane było w dwójnasób. Przede wszystkim w koszarach, gdzie przed Dniem D uczono kadetów, że „dobry Niemiec to martwy Niemiec”. Była to też nazwa mitycznego „ostatniego sprawiedliwego” po drugiej stronie barykady – tego jedynego Szkopa, który rzekomo był niewinny okropnościom wojny spowodowanymi przez jego naród; nieświadomy Holocaustu i nie popierający polityki Hitlera i jego świty. Aluzją do obu tych mian jest właśnie tytuł filmu Stevena Soderbergha i oba znajdują niejako ujście w jego fabule, w której motywem przewodnim jest wina oraz konsekwencje dawnych akcji bądź ich braku.

Rok 1945, wojna w Europie jest już wygrana przez aliantów. Zbliża się konferencja w Poczdamie – rosyjskiej strefie Berlina, do którego przylatuje między innymi korespondent wojenny Jake Geismer (George Clooney). To nie jest jego pierwsza wizyta w tym przeklętym, z wolna odbudowującym się mieście, więc tylko kwestią czasu jest fakt spojrzenia przeszłości w oczy. Okazuje się nią oczywiście kobieta, Lena Brandt (Cate Blanchett w roli pierwotnie szykowanej dla Kate Winslet) – Niemka, która po śmierci swojego męża-naukowca marzy jedynie o ucieczce na Zachód, do czego potrzebne są jednak stosowne dokumenty. Pomóc jej w tym ma jej obecny kochanek, Tully (Tobey Maguire) – wybuchowy cwaniak, który nocą dorabia sobie na kontrabandzie z Rosjanami, a za dnia jest… kierowcą Jake’a. Z czasem na jaw zaczynają wypływać kolejne rewelacje…

Jeśli wojna to piekło, to co następuje po niej?

Jednym z takich haseł reklamowano całą produkcję studia Warner Bros. Produkcję niecodzienną, bo choć nakręconą w roku 2006, to w całości stworzoną w duchu lat 40. poprzedniego stulecia. Lubujący się w formalnych eksperymentach twórca bez konkretnego stylu, jakim Soderbergh z całą pewnością jest, tym razem wystylizował swój film aż do przesady. Pozbawienie ruchomego obrazu kolorów i użycie archaicznego formatu 4:3 (a konkretniej ciut szerszego 1.66:1 – na potrzeby współczesnych projektorów wyświetlanego w kinach ostatecznie na kopiach 1.85:1 z czarnymi pasami po bokach) było jedynie formalnością, na której bynajmniej nie poprzestano.

Zdjęcia powstały zatem w całości w dekoracjach studyjnych Los Angeles, za pomocą dokładnie takiej samej techniki, która była dostępna w tamtych czasach, wliczając w to duże mikrofony zawieszone wysoko na kranach, oldskulowe soczewki kamer oraz oświetlenie. Nie omieszkano sięgnąć zarówno po ówczesne logo Warnera, jak i charakterystyczną dla starego kina tylną projekcję, na którą złożył się niewykorzystany materiał ze Sprawy zagranicznej Billy’ego Wildera. Zastępujący tym razem stałego współpracownika reżysera – Davida Holmesa – kompozytor Thomas Newman poproszony został o napisanie rozbuchanej ścieżki dźwiękowej w stylu Złotej Ery Hollywood, kiedy to sukcesy święcił jego sławny ojciec, Alfred (za co film otrzymał jedyną nominację do Oscara). Sferę audio ubarwiono dodatkowo piosenkami z epoki – w tym wypadku były to słyszane w klubach Somebody Else Is Taking My Place Boba Ellswortha i spółki oraz You’re Some Pretty Doll Clarence’a Williamsa.

Także aktorzy zmuszeni byli stworzyć nieco wyolbrzymione, bliższe teatralnym kreacje z wyraźnie wypowiadanymi kwestiami, które nieobytemu widzowi wydać mogą się przeszarżowane lub nawet karykaturalne. Blanchett mocno wzorowała się zresztą na grze i akcencie takich ikon, jak Marlena Dietrich czy Ingrid Bergman. Wizualnie, jak i fabularnie, nawiązano przy tym między innymi właśnie do legendarnej Casablanki (której wpływ widać już na gustownym plakacie w stylu retro) oraz Trzeciego człowieka. Co zaskakujące, jak na ugrzecznione kino powstałe po roku 2000, zrezygnowano przy tym z ciążących na filmach z lamusa restrykcjach podyktowanych obowiązującym wtedy kodem.

U Soderbergha przez sto pięć minut czasu ekranowego uświadczymy zatem nieco nagości, krwi i przekleństw, za które przyznano filmowi kategorię R – obok nie najlepszej, grudniowej daty premiery, przypuszczalnie ostatni gwóźdź do finansowej trumny. Ta skąpana w mroku i podniosłości chwili, kosztująca całe 32 miliony dolarów laurka dla kina noir nie okazała się bowiem sukcesem na miarę późniejszego, przyjaznego widzowi i zabawnego Artysty, zarabiając w kinach na całym świecie zaledwie ułamek tej sumy. Również przez krytyków film przyjęty został raczej chłodno, poza wspomnianą oscarową nominacją, przynosząc ostatecznie twórcom jeszcze tylko podobne wyróżnienie na festiwalu w Berlinie (również nie zamienione na statuetkę Złotego Niedźwiedzia).

Nietrudno domyślić się, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest przede wszystkim próba sprzedania publiczności podróbki. Kopia to co prawda najwyższej jakości, niemalże nie do odróżnienia od oryginałów, lecz bez większej wartości, nie mająca już tak naprawdę prawa bytu. O ile zresztą wspomniany Artysta bazował na specyficznej nostalgii, był przyjemnym w odbiorze – acz równie pustym – hołdem dla filmów niemych, o tyle Dobry Niemiec istotnie próbuje jednorazowo przywrócić kino noir do łask. Robi to jednak w zbyt dosłowny, w pełni poważny sposób – niekiedy wręcz wprost z przysłowiowym kijem w dupie.

Avatar

Jacek Lubiński

KINO - potężne narzędzie, które pochłaniam, jem, żrę, delektuję się. Często skuszając się jeno tymi najulubieńszymi, których wszystkich wymienić nie sposób, a czasem dosłownie wszystkim. W kinie szukam przede wszystkim magii i "tego czegoś", co pozwala zapomnieć o sobie samym i szarej codzienności, a jednocześnie wyczula na pewne sprawy nas otaczające. Bo jeśli w kinie nie ma emocji, to nie ma w nim miejsca dla człowieka - zostaje półprodukt, który pożera się wraz z popcornem, a potem wydala równie gładko. Dlatego też najbardziej cenię twórców, którzy potrafią zawrzeć w swym dziele kawałek serca i pasji - takich, dla których robienie filmów to nie jest zwykły zawód, a niezwykła przygoda, która znosi wszelkie bariery, odkrywa kolejne lądy i poszerza horyzonty, dając upust wyobraźni.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA