DO SZPIKU KOŚCI. Film niebanalny
Tutaj Ameryka jest prowincjonalna, brzydka, zacofana. Gdy jest bez makijażu, widać jej zmarszczki, niedoskonałą cerę, wągry na brodzie, ropę w oku, które – w zestawieniu z nieświeżym oddechem – tworzą zaskakująco obskurancką całość, tak daleką od pięknej twarzy, którą posiadać powinna słynna Miss America. Raj utracony? Raczej piekło na nowo odkryte. Taka jest Ameryka w Do szpiku kości – brudna, zła i brzydka.
Najpierw powiedzmy sobie o klimacie. Poczujcie to: wciąż mżawka. Wciąż wieje. Wciąż zza chmur nie wygląda słońce. Z drzew opadają ostatnie liście, które przykrywają nieostrzyżone trawniki i nierówno wydeptane ścieżki. Zaczyna padać śnieg. Huśtawka skrzypi, drzwi trzymają się ledwo na jednym zawiasie, tynk opada z elewacji. Nie dzieje się nic, jest spokojnie – nikt nie krzyczy, nawet nikt nic nie mówi. Do drogi daleko, więc nawet samochodów nie słychać (zresztą, cóż można usłyszeć, skoro większość aut to nieruchliwe graty, które na starość wylądowały w ogródkach). Na takie miejsca niektórzy zwykli mówić „dziura zabita dechami”, choć ów negatywny obraz nie oddaje przedziwnej… świeżości miejsca. Bo jesienna deprecha, która miast wywoływać ból skroni, fascynuje samym faktem bycia tak nastrojową, przynajmniej w oku kamery Michaela McDonougha. Miejsce odpychające, ale i oczarowujące. Dychotomia tego klimatu jest niezwykła.
Dalej, powiedzmy o tle. Na obraz – podrdzewiały od nieużywanych narzędzi i podgniły liśćmi jeszcze z zeszłego sezonu – nałóżmy bohaterów. Ogorzałe, surowe twarze, wolne kroki, brud pod paznokciami, brak jedynki z przodu, odór alkoholu ciągnący się od ostatniego wieczora. Co zaskakujące, ich karykaturalność jest bliska rzeczywistości – mimo pierwszego wrażenia, nie wyglądają jak klasyka redneckiego gatunku ludzkiego, cofnięta w czasie i przestrzeni, jakby wyrwana historycznym wyobrażeniom. Ludzie ulepieni z krwi i kości, uciekający od stereotypowych pojęć, choć jednocześnie mocno w nich tkwiący.
To znowu ta dychotomia.
Niezwykła aura filmu Debry Granik mocno zaskakuje, choć na pierwszy rzut oka Do szpiku kości powinno być przewidywalne – ot jankeska wariacja na tematy bolesne, prosto z dołów społecznych, ichni Plac Zbawiciela lub kino spod znaku naszych śląskich melancholii. Takie kino winno być wypełnione kliszami i przypudrowane gorszej jakości talkiem. Powinno nosić znamię zaangażowania i nie powinno unikać moralnej oceny ludzkiej degrengolady. A tu proszę – Do szpiku kości ucieka jak najdalej od przewidywalnych rozwiązań, co czyni film oryginalnym mimo wyraźnych oczekiwań względem gatunku, treści i wykonania.
Podobne wpisy
Sama historia jest standardowym dramatem obyczajowym z kryminalnym wątkiem w tle. Do tego niesamowicie powolnym, sennym, skupionym na odtwarzaniu odpowiedniego nastroju. Żadnych fontann nowoczesnych bajerów montażowych i dźwiękowych, żadnych niepotrzebnych efekciarskich ujęć. Taka forma – o grzecznych kształtach, jak bozia przykazała – idealnie współgra z opowieścią. Gdzieś w Górach Ozark, amerykańskim interiorze, żyje rodzina: biedna, lecz zahartowana trudem życia w tak paskudnych okolicznościach przyrody. Ojciec gnije w więzieniu za dragi, matka popadła w demencję, więc wychowawcze sprawy bierze w swoje ręce 17-letnia Ree (rewelacyjna w tej roli Jennifer Lawrence). Na domiar złego – i to jest clou dramatu – rodzina w niedługim czasie straci dom, z powodu niefrasobliwości i zwykłego skurwysyństwa wspomnianego ojca, który na moment wyszedł na przepustkę. Znaleźć faceta i doprowadzić przed sąd – oto żywotny cel jego córki. A że o miejscu pobytu ojca wiedzą przede wszystkim lokalne oprychy, to spotkanie się z nimi i niewygodne negocjacje, mają wysoką cenę dla nastolatki.