HALLOWEEN. FINAŁ. Może pora już skończyć
Wszystko, co dobre, kiedyś się kończy. Wszystko, co złe, też. W zasadzie wszystko się kończy, tak już jest na tym świecie. Niech ta garść truizmów poprowadzi nas przez refleksję na temat finałowego odcinka sequelowo-rebootowej trylogii Davida Gordona Greena, który w czterdzieste urodziny kultowego slashera Johna Carpentera raz jeszcze zaprosił nas do zabawy w kotka i myszkę z odzianym w charakterystyczną maskę Michaelem Myersem. Halloween. Finał (w oryginale bardziej zgrabne Halloween Ends – Halloween się kończy) już samym tytułem podkreśla, że stawia ostatnią kropkę w historii słynnego mordercy i jego przeciwniczki, Laurie Strode – zarówno jej najświeższej inkarnacji, jak i całej liczącej sobie ponad cztery dekady franczyzy. Niestety, nie jest to ani spektakularny, ani satysfakcjonujący ostatni rozdział.
O ile Halloween oraz Halloween zabija rozgrywały się w trakcie tej samej nocy z 31 października na 1 listopada 2018 roku, o tyle trzecia część przenosi się już w późniejsze czasy. Prolog filmu rozgrywa się w roku 2019 (w którym magicznie świeża trauma absolutnego chaosu i zniszczenia spowodowana rok wcześniej przez Myersa staje się już zaledwie ciekawostką z działu legend miejskich), a główna akcja filmu dogania teraźniejszość widzów i osadzona jest w roku 2022. W międzyczasie Laurie Strode poukładała sobie na nowo życie, Haddonfield wróciło do małomiasteczkowej normalności, a fakt, że na koniec Halloween zabija Myers uciekł i wciąż pozostaje na wolności, zdaje się nikogo nie obchodzić. Wszystko wydaje się w porządku, oprócz faktu, że jak informuje nas z offu Laurie, nad mieszkańcami unosi się złowrogi cień, a zło uosabiane przez Myersa podskórnie wciąż trawi lokalną społeczność. Wracamy więc do punktu wyjścia, w którym złowroga obecność mordercy w masce ponownie wtargnie w poukładane życie miasta. Można by pomyśleć, że pomysł na kontynuację poprzednich filmów i zbudowanie dramaturgii finału serii jest co najwyżej średni.
Chybione wnioski
Siłą Halloween z 2018 roku było bezpretensjonalne wejście w slasherową konwencję i uruchomienie przy pomocy pretekstowej fabuły krwawego spektaklu, nastawionego na gatunkową rozrywkę bez większych zobowiązań. W Halloween zabija Green utrzymał wysokie tempo widowiska i znów zaproponował dające dużo frajdy inscenizacje morderczego pochodu Myersa, niepotrzebnie jednak dopisując do slasherowej zabawy dość toporny i rozbijający narracyjną klarowność wątek społeczny. Wyobrażam sobie teraz, że przed trzecią częścią twórca wraz ze swoim zespołem współscenarzystów dokonują przeglądu tego, co w poprzednich dwóch filmach zagrało, a co nie, by na tej podstawie docisnąć finał w odpowiednim kierunku. Jeśli tak faktycznie zrobili, to wyciągnęli zupełnie chybione wnioski, w Halloween. Finał akcent jest bowiem przeniesiony niemal wyłącznie na obyczajowo-społeczną warstwę, do której chyba tylko dla dekoracji dodane są nieliczne sceny gore. Patrząc na progresję konwencji trylogii Greena, wygląda to trochę tak, jakby w trakcie kręcenia środkowej części reżyserowi przeszła fascynacja Jamesem Wanem i jego podejściem do rewitalizacji horrorowej klasyki, a zaczęła go pochłaniać inspiracja posiadającym społeczne zabarwienie kinem grozy spod znaku studia A24, wobec czego postanowił zmienić pierwotnie obrany kierunek swojej serii. W efekcie w Finale zdławił cały inscenizacyjny impet swojego Halloween i zaproponował nieciekawy, po prostu nudny moralitet na motywach klasycznego filmu Carpentera.
W Halloween. Finale pełno dziwacznych decyzji scenariuszowych, pozbawionych polotu repryz i sprawiających wrażenie jedynie odhaczania programu obowiązkowego scen akcji. Momentami zastanawiałem się, czy scenarzyści w ogóle pamiętają poprzednie filmy – tak mocno historia „trójki” nie klei się z filmami z 2018 i 2021 roku. Brakuje też spójności w obrębie samego filmu. Green raz wprowadza lub przypomina pewne tropy, by potem zupełnie je ignorować, zależnie od tego jak w danym momencie pasuje mu w jego wizji. Jest to wizja pozbawiona zresztą polotu – oto Green, czujący się już chyba horrorowym mędrcem pokroju Wesa Cravena, serwuje nam głębokie przemyślenia dotyczące istoty zła, jego narodzin i tego, co zło wywołuje w ofiarach. I owszem, w rękach lepszego reżysera mogłaby to być ciekawa opowieść. Ale David Gordon Green ewidentnie nie jest twórcą, który ma tu coś ciekawego do powiedzenia poza zbiorem komunałów, niezbyt sprawnie wkomponowanych w zaczerpniętą z jednego z największych klasyków gatunku ramę.
Zlepek wątków
No właśnie, rama. W swoim niezrozumiałym dążeniu do stworzenia quasi-filozoficznego metakomentarza na zgliszczach slashera twórcy zupełnie marginalizują to, co było sednem serii Halloween i co było motorem napędowym Halloween i Halloween zabija, czyli starcie Laurie z Michaelem Myersem. Obydwie postacie są zepchnięte z pierwszego planu na rzecz Coreya, stygmatyzowanego po nieszczęśliwym wypadku chłopaka, który na skutek ostracyzmu zaczyna balansować na granicy dobra i zła. Green buduje pokraczną paralelę między rozwijającym się związkiem Coreya z Allyson, wnuczką Laurie, a więzią przeznaczenia łączącą samą Strode z Myersem, temu drugiemu duetowi każąc odgrywać jedynie sekundujące role w filmie, który powinien i miał być opowieścią o ich finałowym starciu. Odejście od głównych postaci samo w sobie nie byłoby jeszcze złe, ale w tym przypadku po pierwsze nie ma ciekawej propozycji na to, czym wypełnić zwolnione przez nie miejsce, a po drugie rozsadza to od środka całą konwencję ustanowioną w reboocie serii, i to w złym sensie. W efekcie finałowe Halloween to nieskładny zlepek wątków jedynie chyba dla przyzwoitości powiązanych z historią Michaela Myersa i poprzednimi filmami, którego przesłanie sprowadza się do eksplikacyjnych dialogów na temat tego, że „zło może być w nas” czy „społeczeństwo daje złu istnieć”.
Bardzo szkoda, że historia Michaela Myersa kończy się w taki sposób. Zwłaszcza że cztery lata temu David Gordon Green zaproponował coś odświeżającego i korespondującego z oryginałem, dając nadzieję na sensowną trylogię. Niestety, jedyne co osiągnął, to być może już na dobre odprawił kultowego mordercę z ekranów kinowych. Finał może stanowić dowód, że chyba już nie warto wracać do tego uniwersum i lepiej zająć się innymi historiami. Jeśli to miał być przekaz Greena, to super, udało się, ale kosztem po prostu kiepskiego filmu. Bo koniec końców Michael Myers został przez Greena wykorzystany jedynie jako marketingowy wabik dla może w teorii ciekawej, ale mocno niezdarnej parafrazy gatunku, której brakuje dramaturgicznej płynności i zręczności w operowaniu gatunkowymi składnikami. Podziękujmy już więc Halloween za posługę i wracajmy co najwyżej do najlepszych momentów serii, ale już nie każmy stetryczałemu Myersowi znów straszyć Haddonfield.