Dlaczego uważam JURASSIC WORLD: UPADŁE KRÓLESTWO za zły film?
Inną kwestią jest to, czy te dinozaury są faktycznie takie groźne. Film usiłuje wmówić widzowi, że popyt na nie jest ogromny, doprowadza ludzi do megalomańskiej padaczki (zwłaszcza Elliego Millsa), a w głowach finansowych baronów powstają buńczuczne plany zawładnięcia światem dzięki nowej broni doskonałej – inteligentnemu raptorowi, albo nowemu gatunkowi dinozaura o wdzięcznej nazwie indoraptor. Powinna być to więc broń doskonała. Coś jest z tymi wszystkimi kreaturami jednak wyjątkowo nie tak. W sumie zawsze było, tylko rozwój efektów specjalnych jedynie bardziej wyłuszczył naturę owej wizualnej nieścisłości.
Przypomnijmy sobie, jak wyglądają w Upadłym królestwie starcia człowieka z dinozaurami i czy efektywność jego walki z mięsożernymi gadami zależy od jego moralności. Otóż niespodzianką wcale nie będzie, gdy jakiś człowiek zostanie przypadkowo stratowany przez brachiozaura, bo ten wielki roślinożerny gad może go po prostu nie zauważyć. Natomiast dalece dziwne wydaje się zachowanie prehistorycznych drapieżników. Gdy zabierają się do ataku na pozytywnych bohaterów, najpierw się przed nimi zatrzymują, później wyjątkowo głośno ryczą, wtedy ludzie najczęściej również zaczynają krzyczeć, a dopiero później uciekać. Atak jednak nie następuje od razu, tylko dopiero po kilku cennych sekundach. Gdyby współczesne drapieżniki faktycznie tak polowały na swoje ofiary, już dawno by wymarły podobnie jak wielkie gady z okresu kredowego.
Skuteczność tego typu polowania jest mierna. Wart kilkadziesiąt milionów dolarów prototyp indoraptora, podobno tak doskonały, że nawet Rosjanie się nim zainteresowali, nie może sobie poradzić ze złapaniem dziecka, kobiety i jednego tresera zwierząt. Kłapie tylko tą wielką szczęką, ryczy, ślini się i chyba tylko udaje inteligentnego. Generalnie wygląda to sztucznie, a ja jako widz czuję, że twórca filmu wcale nie uważa mnie za jednostkę inteligentną, która będzie w stanie dokonać jakiejkolwiek racjonalnej analizy tego, co ogląda. Bardzo przykre.
Reasumując, co takiego nowego wydarzyło się w Jurassic World: Upadłym królestwie w stosunku do poprzednich części poza hollywoodzką, wysokobudżetową tandetą? Znów pojawiła się wyspa, chociaż na chwilę, ale musiała. Wcześniej mieliśmy ruiny „Jurassic Parku”, a teraz bohaterowie krążą po ruinach „Jurassic World”. Po raz kolejny również zobaczyliśmy pseudowojskową ekspedycję po dinozaury. Co odcinek w serii powielany jest przecież scenariusz, że ktoś próbuje wynieść jajo, młode albo wręcz dorosłego osobnika poza park rozrywki lub rezerwat na wyspie. Ileż razy można oglądać to samo, tylko w innej wizualnej stylizacji? Na dodatek ponownie zjawił się nowy dinozaur, indoraptor, niczym odgrzewany kotlet z poprzedniej części Jurassic World, gdzie mogliśmy podziwiać w sumie podobnego, tyle że większego Indominusa Rexa. Sceny z miażdżonymi samochodami także musiały się pojawić, bo to przecież całkiem kasowe, gdy ofierze zdaje się, że zaraz zostanie rozgnieciona przez pękające zawieszenie. Wszystkie te szaleńcze zwroty akcji odbywają się przy dźwiękach muzyki autorstwa Michaela Giacchina. Kompozytor wyraźnie słuchał w swoim życiu za dużo Wagnera, co podkreślają potężne głośniki w IMAX. Dudnią ciężkie łapy dinozaurów, bębnią wielkie orkiestrowe kotły i żałośnie lamentują smyczki. Klimat nie do wytrzymania przez dwie godziny.