CZERWONA LINIA
Sowieci w latających spodkach
Po zakończeniu II wojny światowej w Stanach Zjednoczonych panowały doskonałe nastroje. Pozycja Ameryki była silniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedy praktycznie cały świat lizał rany po wyniszczającym konflikcie, USA awansowało do roli supermocarstwa. Świadomość gospodarczej, technologicznej i militarnej przewagi nad resztą globu pozwalała Jankesom z nadzieją patrzeć w przyszłość. Nie obawiano się wtedy Związku Radzieckiego, gdyż państwo to nie posiadało broni jądrowej, więc – przynajmniej w ogólnym odczuciu – w niczym nie mogło zagrozić Stanom Zjednoczonym. Jednak ten „beztroski” czas trwał bardzo krótko. Pod koniec lat 40. radzieccy naukowcy skonstruowali pierwszą „czerwoną” bombę atomową – rozpoczął się wyścig zbrojeń, a świat wszedł w okres Zimnej Wojny.
Niszcząca siła broni atomowej była czymś trudnym do wyobrażenia. Amerykanie przestali czuć się bezpiecznie, widmo nuklearnej zagłady nie dawało im spokoju, popularne stało się budowanie przydomowych bunkrów. Niepokoje te znalazły swoje odzwierciedlenie w sztuce. W latach 50. wielką popularnością cieszyły się filmy science-fiction, które opowiadały o walce z inwazją obcych cywilizacji. Kosmici symbolizowali rzecz jasna Sowietów. Spadające z nieba bomby atomowe były takim samym irracjonalnym i niedającym się ogarnąć myślą zagrożeniem, jak latające spodki.
Gdy Związek Radziecki wystrzelił w przestrzeń kosmiczną pierwszego sztucznego satelitę, Sputnika, atmosfera paranoi sięgnęła zenitu. Rozpoczął się najgorętszy okres Zimnej Wojny. Amerykanie żyli w przeświadczeniu, że wojna atomowa może wybuchnąć dosłownie w każdej chwili. W tym czasie uznaniem w kręgach władzy cieszyła się doktryna Wzajemnego Zagwarantowania Zniszczenia (Mutual Assured Destruction). Zakładała ona, że jeżeli obie strony konfliktu będą zdawały sobie sprawę, że w przypadku konfrontacji czeka je całkowita zagłada, to do wybuchu wojny jądrowej nigdy nie dojdzie. W teorii może miało to sens, ale świadomość, że politycy traktują tę doktrynę na poważnie, mogła napawać niepokojem. Zwłaszcza że aby skrócić czas reakcji na ewentualną agresję, atomowe arsenały stawały się w coraz większym stopniu zautomatyzowane i niezależne od czynnika ludzkiego. Wizja mechanicznej usterki rozpoczynającej wojnę atomową była jak najbardziej realna.
W 1962 roku Związek Radziecki rozmieścił swoje pociski nuklearne na Kubie. Rozpoczął się kryzys, który mógł ostatecznie doprowadzić do wybuchu wojny. Na szczęście zdrowy rozsądek Johna F. Kennedy’ego oraz Nikity Chruszczowa przeważył nad politycznymi animozjami i konflikt udało się zażegnać („Rosjanie też kochali swoje dzieci” ). Z czasem oba mocarstwa przestały dążyć do bezpośredniej konfrontacji. Wizja nuklearnej zagłady zaczęła się oddalać. Jednak piszę to z dzisiejszej perspektywy – wtedy ludzie nie mogli mieć pojęcia, że najgorsze jest już za nimi. Napięcie spadało powoli. Dlatego też, gdy w 1964 roku do kin trafiły dwa filmy opowiadające o tych kwestiach, były one jak najbardziej na czasie. Jeden z nich jest znany chyba wszystkim kinomanom. Ja jednak skupiam się na tym drugim – wcale nie gorszym, ale z różnych przyczyn zapomnianym.
Wielu gniewnych ludzi
Apogeum Zimnej Wojny. Z powodu awarii systemu eskadra amerykańskich bombowców jądrowych otrzymuje błędne rozkazy. Samoloty kierują się w kierunku Moskwy, aby zrzucić bomby atomowe na stolicę Związku Radzieckiego. Skomplikowane procedury bezpieczeństwa, które mają chronić przed dezinformacją ze strony wroga, utrudniają odwołanie rozkazów, dodatkowo w maszynach szwankuje system łączności. Członkowie sztabu Stanów Zjednoczonych starają się zrobić wszystko, aby zapobiec katastrofie. W tym celu zdolni są nawet współpracować z Rosjanami –zapobieżenie nuklearnej zagładzie jest w interesie obu stron. Inaczej uważa konserwatywny ideolog, profesor Groeteschele (Walter Matthau w negatywnej roli – bezcenne) – lobbuje on za tym, aby niefortunny zbieg okoliczności wykorzystać do zmasowanego ataku na Związek Radziecki – element zaskoczenia ma sprawić, że USA przy minimalnych ofiarach (kilkadziesiąt milionów istnień) zniszczy Imperium Zła. Prezydent (Henry Fonda – szlachetny, jak zawsze) jest jednak zdeterminowany, aby zapobiec zrzuceniu bomb na Moskwę.
Nie lubię dydaktyzmu w kinie. Gdy reżyser skupia się na nauczaniu i przekazywaniu ważnych prawd, to często zapomina o tym, że w pierwszej kolejności powinien opowiedzieć ciekawą historię. Dydaktyka zabija dramaturgię. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, gdy temat danej „katechezy” ulega dezaktualizacji. „Czerwona linia” jest filmem dydaktycznym z poprzedniej epoki. I mimo tego go uwielbiam!
W 1964 roku Sidneyowi Lumetowi udała się naprawdę rzadka sztuka: jego film jest edukacyjną i łopatologiczną wypowiedzią na temat rozbrojenia atomowego, którą mimo upływu lat ogląda się siedząc nerwowo na krawędzi krzesła. Jest to wyczyn tym większy, jeżeli weźmie się pod uwagę fakt, że w „Czerwonej linii” nie ma żadnych scen akcji – cały film opiera się jedynie na rozmowach.
Kto, jak kto, ale Sidney Lumet potrafił kręcić trzymające w napięciu filmy „gadane”. W „12 gniewnych ludziach” zamknął w jednym pomieszczeniu sędziów przysięgłych– efekt? Jeden z najlepszych amerykańskich filmów lat 50. W „Czerwonej linii” bohaterów jest co prawda nieco więcej, ale efekt jest również piorunujący. Warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną różnicę – „12 gniewnych ludzi” trzymało w rękach życie jednego człowieka, tutaj zaś stawką jest życie milionów (miliardów?) osób.
Lumet doskonale stopniuje napięcie. Początkowo tempo jest leniwe, jednak gdy bohaterowie zaczynają sobie zdawać sprawę z faktu, iż zawrócenie feralnej eskadry może okazać się trudniejsze, niż początkowo przypuszczali, napięcie zaczyna rosnąć. Narady, kłótnie, próby nawiązania kontaktu z dowódcą samolotu, gorąca linia z Kremlem. Spirala zaczyna się w szybkim tempie nakręcać aż do piorunującego finału. Lumet zastosował tutaj bardzo ciekawe rozwiązanie: prezydent USA przez praktycznie cały film przebywa w podziemnym schronie, gdzie towarzyszy mu jedynie tłumacz. Ze wszystkimi innymi bohaterami komunikuje się telefonicznie. Pozwala to spotęgować suspens, zwłaszcza w scenach negocjacji z przywódcą Związku Radzieckiego, gdy przerwy potrzebne na przetłumaczenie wypowiedzi robią piorunujące wrażenie z dramaturgicznego punktu widzenia. Warto również zwrócić uwagę, że „Czerwona linia” jest filmem całkowicie pozbawionym muzyki. Każdy, kto widział „To nie jest kraj dla starych ludzi” wie, jak potężnym narzędziem w rękach zdolnego reżysera może być umiejętnie dawkowana cisza.
W czasie seansu zapomniałem, że oglądany przeze mnie film jest de facto dydaktyczną bajką sprzed kilku epok. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Dzięki precyzyjnemu scenariuszowi oraz mistrzowskiej realizacji „Czerwona linia” jest jednym z najbardziej trzymających w napięciu filmów, jakie było mi dane obejrzeć. Magia kina w czystej postaci, czego można chcieć więcej?
Dr Kubrick, czyli jak zacząłem się bać i wytoczyłem proces
W 1958 do księgarń trafiła książka Anglika, Petera George’a, pt. „Red Alert”. Opowiadała ona o widmie wojny atomowej między USA a Związkiem Radzieckim. Cztery lata później została wydana bardzo podobna książka pt. „Fail-Safe”. Jej autorami byli dwaj amerykańscy politologowie, Eugene Burdick oraz Harvey Wheeler. Obie pozycje były do siebie w dużym stopniu zbliżone: fabuła skupiała się na powstrzymywaniu nuklearnych bombowców zmierzających w kierunku ZSSR. Podobny był również sposób prowadzenia akcji oraz nawiązania do teorii Mutual Assured Destruction. „Red Alert” został wydany wcześniej, jednak Harvey Wheeler twierdził, że „Fail-safe” było oparte na napisanej przez niego w 1956 roku książce „Abraham ’58”, która rzekomo miała zainspirować Petera George’a do prac nad „Red Alert”. Z dzisiejszej perspektywy ciężko więc jednoznacznie ocenić, czy doszło tutaj do plagiatu. Jak pisałem we wcześniejszej części artykułu, w tamtym okresie zachodni świat „żył” widmem wojny atomowej. Te kwestie budziły wielkie emocje, były dyskutowane, nie schodziły z pierwszych stron gazet.
O tej sprawie nikt by prawdopodobnie nie pamiętał, gdyby nie kolejny zbieg okoliczności. Otóż obie te książki zostały zaadaptowane na potrzeby srebrnego ekranu. Pikanterii całej sprawie dodaje fakt, że filmy te powstawały niemal równocześnie. Zarówno omawiana tutaj „Czerwona linia”, jak i „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” Stanleya Kubricka trafiły do kin w 1964 roku. Dziś pamięta się jednak wyłącznie o tym drugim, dlaczego?
Gdy Kubrick dowiedział się, że niemal równocześnie z jego filmem premierę ma mieć „konkurencyjny” projekt, poczuł się zaniepokojony. Zwłaszcza że u Lumeta grał Henry Fonda, jeden z największych gwiazdorów tamtych czasów. Kubrick obawiał się, że „Dr Strangelove” może zostać przyćmiony przez głośniejszego konkurenta. Zaczął więc działać. Do sądu wpłynął pozew, w którym oskarżano autorów książki „Fail Safe” o plagiat wspomnianego wcześniej „Red Alertu”. Sprawę ostatecznie udało się zakończyć polubownie, jednak cel został osiągnięty – „Czerwona linia” trafiła do kin osiem miesięcy po „dziecku” Stanleya Kubricka, które zgarnęło dla siebie cały splendor.
Oba filmy poruszają te same tematy, jednak „Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę” to – jak pewnie większość osób wie – groteska (lub też satyra), w której potrójną główną rolę grał komik Peter Sellers. „Czerwona linia” zaś podchodzi do tych kwestii ze śmiertelną powagą. Dzieło Kubricka było tak sugestywne, że poważna wersja tej samej historii zwyczajnie nie miała szans się przebić do świadomości widzów. I taki stan rzeczy utrzymuje się do dnia dzisiejszego. „Czerwona linia” doczekała się wprawdzie telewizyjnego – nadawanego na żywo (!) – quasi remake’u. Jednak mimo gwiazdorskiej obsady (George Clooney, Harvey Keitel, James Cromwell), nietypowej formy i dobrych recenzji również ten projekt nie rzucił mas na kolana. Może to efekt jakiejś klątwy rzuconej przez Kubricka?
„Czerwona linia” jest naprawdę świetnym, trzymającym w napięciu politycznym dreszczowcem i fakt istnienia innego arcydzieła o podobnej tematyce niczego w tej materii nie zmienia. Nie mam pewności, czy gdyby nie ten zbieg okoliczności, to film Lumeta byłby dzisiaj powszechnie znany, ale uważam, że jest to bardzo prawdopodobne. Zachęcam wszystkich do zapoznania się z zapomnianym klasykiem Sidneya Lumeta – ten film jest zbyt dobry, żeby nie dać mu szansy. Stanley K. prawdopodobnie wam to wybaczy.