METALLICA: Through the Never
Przed kamerą: jeden z największych zespołów świata i jeden z najciekawszych aktorów młodego pokolenia; za kamerą: europejski reżyser Nimród Antal, który dziesięć lat temu zaskoczył wszystkich niezwykłym debiutem („Kontrolerzy”) i dostał bilet do Hollywood. Biorąc pod uwagę ilość zgromadzonych na planie talentów, „Metallica: Through the Never” powinna działać jak intro do „Enter Sandman” – elektryzować, wciągać do innego świata, zmuszać do nieświadomego wybijania rytmu nogą. Tak się jednak nie dzieje.
Na papierze „Metallica…” wygląda ciekawie, a w każdym razie nowatorsko – to połączenie koncertu z filmem fabularnym, w dodatku thrillerem i do tego surrealistycznym. Zaczyna się od sceny, w której chłopiec na posyłki o pseudonimie Trip (Dane DeHaan) przyjeżdża do hali sportowej tuż przed rozpoczęciem show. W jednym długim ujęciu reżyser Nimród Antal pokazuje widzom, co się dzieje na backstage’u – techniczni biegają i noszą sprzęt, ustalając jednocześnie szczegóły, w małej salce obok Robert Trujillo katuje gitarę elektryczną, wszędzie walają się kable. W końcu przenosimy się do hali, z głośników dobiega „Ecstasy of Gold” Ennia Morriconego, członkowie zespołu wychodzą na scenę i zaczyna się koncert. Trip nie ma jednak czasu, żeby się nim nacieszyć – po chwili zostaje wysłany przez organizatorów po tajemniczą przesyłkę, łyka kolorową pigułkę i wyjeżdża na ulice opustoszałego miasta. Wtedy też jasnym staje się, dlaczego bohater DeHaana ma taką a nie inną ksywkę.
Wydawałoby się, że dla Nimroda Antala to konwencja wręcz idealna. Jego pełnometrażowy debiut, nakręcony w całości w podziemiach budapesztańskiego metra gatunkowy miks „Kontrolerzy”, wyglądał w wielu aspektach podobnie – w centrum stał samotny bohater, tło stanowiły ciekawie zaaranżowane, w wielu przypadkach opustoszałe scenografie, realne mieszało się z nierealnym, a reżyser zmieniał gatunki z zaskakującą wprawą. Kiedy w „Metallice…” Trip wyjeżdża swoją furgonetką na puste ulice, można odnieść wrażenie, że Antal chce przywołać tamtą poetykę.
Niewiele to jednak daje. Półtoragodzinna „Metallica…” składa się z mniej więcej godziny nagrań, zarejestrowanych podczas trasy koncertowej w 2012 roku, i trzydziestu minut fabuły albo raczej wizualnej impresji, w której główne skrzypce gra bohater DeHaana. Koncert jest znakomity i naprawdę imponujący, nie tylko pod względem muzycznym, ale też wizualnym. Specjaliści od efektów scenicznych wyczarowali cuda, które robią ogromne wrażenie: w pewnym momencie z podłogi areny wyrasta cmentarz białych krzyży znany z okładki „Master of Puppets”, w innym z sufitu zjeżdża wielkie krzesło elektryczne, jeszcze w innym technicy budują na scenie statuę, która zostaje chwilę później zburzona. Łatwo sobie wyobrazić, że uczestnictwo w takim show musiało być niezwykłym przeżyciem nie tylko dla fanów zespołu. Problem pojawia się, gdy Antal stara się złączyć ten materiał z wymyśloną przez siebie i członków zespołu fabułą. Historia Tripa, który ma… tripa wygląda tak, jakby autorzy scenariusza także wspierali się jakimiś nielegalnymi środkami. Poszczególne scenki nie łączą się w żadną konkretną całość, a kolejne upiorne pomysły Antal przetyka sporą ilością popkulturowych odniesień, które też zresztą donikąd nie prowadzą. Raz bohater trafia na uliczne zamieszki, innym razem musi stawić czoła upiornemu facetowi na koniu, który wygląda jak połączenie jeźdźca apokalipsy z batmanowskim Bane’em, w innej scenie dociera do wspomnianej wyżej przesyłki z nieznaną widzowi zawartością.
Trudno potraktować te wstawki jako fabułę. Co gorsza – trudno potraktować je jako cokolwiek, co odgrywałoby w „Metallice…” choćby najmniejszą rolę. Pół biedy, że poszczególne sceny rzadko łączą się z odgrywaną przez zespół w danym momencie piosenką na płaszczyźnie tekstowej czy fabularnej. Gorzej, że sceny nie łączą się z kawałkami także na płaszczyźnie emocjonalnej – zazwyczaj nie są ich ilustracją, nie stanowią też dla nich kontrapunktu. To świetna muzyka, ale słaby soundtrack dla tego konkretnego filmu. Trudno się przez to w „Metallikę…” naprawdę wczuć.
Trudno też zrozumieć, po co film w ogóle powstał. Standardowa odpowiedź – „dla kasy” – wydaje się nietrafiona, bo produkcja „Metalliki…” pochłonęła 18 milionów dolarów, a produkcja Antala słabo radzi sobie w box offisie, co było do przewidzenia, biorąc pod uwagę, że to tytuł skierowany przede wszystkim do miłośników zespołu. I o ile czerpałem sporo przyjemności z oglądania i słuchania wyczynów Hetfielda i reszty, o tyle cała część fabularyzowana wydawała się zwyczajnie niepotrzebna. To bardzo dobry koncert, ale słabe kino.