search
REKLAMA
Recenzje

WIDMO. Znowu lata 80., znowu urokliwe

Jarosław Kowal

15 lipca 2018

REKLAMA

1986 rok – dla mnie najważniejszym wydarzeniem były moje własne narodziny, w świecie filmu prym wiodą natomiast Top Gun, Krokodyl Dundee i Karate Kid II, więc zdawać by się mogło, że widzowie wykazują szczególną słabość do kiczu, a jednak z niewiadomych przyczyn spełniające identyczne kryteria Widmo okazuje się totalną klapą. Do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego i wciąż uważam, że to jeden z najlepszych filmów w moim wieku.

Wystarczy kilka sekund, żeby zakochać się w Widmie. Pusta szosa, “Where’s the Fire” Tima Feehana w tle i tajemnicze, czarne auto. Nikt w tamtych czasach nie podejrzewał, że taki pojazd faktycznie istnieje, przypominał fantazyjny wymysł na miarę batmobilu i nawet dzisiaj może uchodzić za twór czysto fikcyjny. A jednak Dodge M4S Turbo Interceptor naprawdę powstał. Chrysler Motors i PPG Industries wybudowały go wspólnymi siłami za ponad milion dolarów.

Na planie użyto siedmiu samochodów. Oryginalny wypożyczono od Chryslera i kręcono z jego udziałem wyłącznie zbliżenia oraz detale; dwa kolejne wyposażono w podwozie przystosowane do wyczynów kaskaderskich, a następne cztery były pustymi obudowami potrzebnymi do scen kraks i wybuchów. Kierowcą takiej maszyny musiał być oczywiście ktoś odziany w czerń, ktoś przypominający Davida Hasselhoffa w Nieustraszonym albo Robbiego Reyesa, czyli najnowszą, jeżdżącą autem inkarnację Ghost Ridera, i kimś takim został… Charlie Sheen.

Pewnie wielu z was natychmiast wyobraża sobie górę kokainy, gdy tylko pada to nazwisko, ale Widmo ukazało się niemal dokładnie miesiąc przed Plutonem, więc Sheen był jeszcze całkowicie anonimowym graczem w Hollywood. Czysta karta sprawiła, że wykreowanie postaci tajemniczego ducha mszczącego się na swoich oprawcach przechodzi bez zgrzytu, ale skłamałbym, gdybym wychwalał kunszt aktorski. Jake Kesey to płytka postać o szczątkowej osobowości (aczkolwiek nie mniejszej niż Maverick w Top Gun), którą ratuje jedynie to, że powstała w latach 80. Wtedy mogło to ujść na sucho, a w dodatku dzisiaj odbierane jest przez pryzmat selektywnego sentymentu, który zmusza nas do wzdychania, że “kiedyś to było…”.

Niewiele jednak brakowało, a w Widmo wcieliłby się inny głodny sukcesu młodzieniec – Johnny Depp. Miał wówczas za sobą debiutancki występ w Koszmarze z ulicy Wiązów i zdecydowanie bardziej koszmarnych Wakacjach w kurorcie, co najwyraźniej nie zachęciło producentów. Z drugiej strony nie zraziło samego Deppa, który przez cały okres kręcenia zdjęć był obecny na planie. Po co? Bo tak się składa, że spotykał się z odtwórczynią głównej roli kobiecej – Sherilyn Fenn, która cztery lata później zasłynęła jako Audrey Horne z Miasteczka Twin Peaks. Jeden z pierwszych aktorskich angażów otrzymał tu także Nick Cassavetes, a na drugim planie brylują Randy Quaid (już znany jako kuzyn Eddie) oraz Clint Howard (już znany wielbicielom niskobudżetowych horrorów).

Z jednej strony chciałbym napisać: “Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po tych wszystkich nazwiskach”, bo faktycznie posiadacz żadnego z nich wtedy nie osiągnął jeszcze imponującej formy; z drugiej strony właśnie ta nieporadność i urokliwe amatorstwo sprawiają, że film o tak błahej historii ma duszę. Nawet od strony wizualnej nie jest aż tak interesująco, jak zwiastun czy okładka kasety mogłyby sugerować. To nie jest brutalna, motoryzacyjna pomsta na miarę Christine i właściwie gdyby nie nadużywanie słowa “sukinsyn” (które w latach 80. musiało uchodzić za lekką obelgę, bo pojawia się w co drugim filmie, gdy tylko ktoś komuś nadepnie na odcisk), mielibyśmy do czynienia z historią odpowiednią dla młodzieży szkolnej. Kicz jest tutaj nieintencjonalny, wynika głównie z upływu czasu i tego, jak dzisiaj postrzegamy normy obowiązujące ponad trzydzieści lat temu, co po raz kolejny sprawia, że idealnym porównaniem zdaje się Top Gun.

Widmo nie jest festiwalem tandety, zbiorem scen gore i absurdów cieszących oko konesera “złego” filmu. To raczej dokumentacja epoki ze świetną, równie złą/dobrą muzyką Billy’ego Idola, Ozzy’ego Osbourne’a, Bonnie Tyler czy znanego z The Transformers: The Movie (ten tytuł…) Stana Busha. Jeżeli szukacie biletu na nostalgiczną przejażdżkę, ale znudziło was przerysowanie, naśmiewanie się i wyolbrzymianie tego, jak lata 80. rzeczywiście wyglądały, lepiej trafić nie mogliście.

REKLAMA