CZARNA PANTERA. Batman przestaje się mazać
Trudno byłoby znaleźć dzisiaj odpowiedniejszego reżysera do przedstawienia na wielkim ekranie solowych przygód Black Panthera – pierwszego czarnoskórego superbohatera – niż Ryan Coogler. Twórca ten nie dość, że ledwo wszedł w czwartą dekadę życia i cały czas kipi świeżymi pomysłami, to jeszcze bezpardonowo i w naprawdę niezłym stylu zajmuje się wiwisekcją istotnych dziś tematów – na pierwszy rzut oka głównie dla czarnoskórej społeczności, ale związanych koniec końców z uniwersalnymi problemami, czego przykładem są Fruitvale i Creed. Nad przygodami nowego króla Wakandy od pierwszych zapowiedzi wisiał spory ciężar historycznych naleciałości i prawdziwym wyzwaniem było połączenie delikatnej tematyki z kolejnym rozrywkowym epizodem współdzielonego uniwersum. Na szczęście grupa świetnych aktorów i nabuzowany Coogler poradzili sobie z tym tematem zadziwiająco dobrze, nawet jeśli sporo elementów tutaj niedomaga.
Film zaczyna się od całkiem zmyślnego i szybkiego przedstawienia historii Wakandy – skrajnie izolacjonistycznego afrykańskiego państwa, które ukrywa przed światem fakt, że wyprzedza go o kilka długości. Powodem takiego stanu rzeczy jest to, że przed wiekami spadł tutaj meteoryt złożony z tajemniczego metalu, wibranium, który pochłania energię kinetyczną – ten cudowny budulec umożliwił Wakandzie rozwój technologiczny na niebywałą skalę. Reszta globu cały czas jest jednak przekonana, że państwo to jest przykładnym krajem trzeciego świata, odrzucającym każdą możliwą pomoc humanitarną. Jednak śmierć króla T’Chaki w Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów (film Cooglera działa całkiem nieźle na własnych zasadach i znajomość dzieła braci Russo nie jest wymagana) sprawia, że koronę przejmuje jego syn, T’Challa, który coraz bardziej musi się dostosowywać do zmieniającej się sytuacji geopolitycznej – bo jak długo takie super-państwo może uciekać przed globalną odpowiedzialnością, skoro ma środki do naprawy świata? Czy tradycja i skrajna izolacja nadal mają rację bytu? Decyzje młodego władcy zdecydowanie przyspieszy pojawienie się demonów z przeszłości w osobach Ulyssesa Klaue i Killmongera – szczególnie ten drugi ma z Wakandą sprawy do wyrównania.
Podobne wpisy
Nie ma co jednak oczekiwać tu cudów pod względem fabularnym – dostajemy dosyć konwencjonalne przedstawienie drogi bohatera, który musi sobie poupadać i powstawać, zanim ogarnie ciążące na nim dziedzictwo, przez co sporo rozwiązań zostało odhaczanych niczym w kajecie scenarzysty-wyrobnika. Ale nie ma też co rzucać gromów w stronę Cooglera, bo tę podróż, chociaż w kilku momentach nużącą, poszarpaną niczym spodnie Hulka i przyprawioną w paru miejscach zdecydowanie zbyt pompatycznymi dialogami, konsumuje się całkiem nieźle – sednem sukcesu uniwersum Marvela jest to, że ich produkcje mają być uniwersalne i przystępne dla niedzielnego widza (przynajmniej na tyle, na ile się da) , przez co reżyser nie miał tutaj też jakichś wielkich możliwości odstawiania szaleństw. Między wierszami udało mu się jednak przemycić kilka istotnych pytań związanych chodźmy z odpowiedzialnością rozwiniętych państw w stosunku do uchodźców – zabrakło miejsca na ich pogłębienie, zostały potraktowane trochę po macoszemu, ale te parę momentów potrafi zachęcić do dyskusji oraz wymiernie wzmacnia znaczenie tej produkcji na nieboskłonie pełnym popcorniaków.
Za to prawdziwą bombą jest tutaj światotwórstwo – zdecydowanie najwyrazistszy element Czarnej Pantery. Wakanda to najbardziej pieczołowicie zaprezentowany fragment uniwersum Marvela; wrażenie robią szczególnie doskonale ograne rytuały przejścia. Technologia miesza się tutaj płynnie z plemiennym bogactwem i mistycyzmem, a widz dostaje jeden z najciekawszych przykładów filmowego afrofuturyzmu od lat. Jasne, to nadal gnające na złamanie karku kino rozrywkowe i trochę szkoda, że nie było czasu na spokojniejsze przejście się po stolicy państwa i rzucenie okiem na to, jak niezwykła technologia wpływa na codzienność mieszkańców, ale już te soczyste wycinki świata przedstawionego są naprawdę smacznym daniem. Zalew kolorów, GENIALNE projekty kostiumów (T’Challa to obecnie najlepiej ubrany bohater popkulturowy, bez dwóch zdań), unikalna scenografia czy udana ścieżka dźwiękowa – chociaż momentami całość jest aż nazbyt przesycona plemiennymi utworami w tle, przez co robi się z tego taki aktorski Król Lew i naprawdę szkoda, że w filmie nie ma więcej rapu, którym przeładowane były zwiastuny, co tylko wzmocniłoby temat przewodni, jakim jest zderzenie tradycji ze współczesnością – robią naprawdę znakomite wrażenie. Szkoda tylko, że zbyt często niedomaga CGI – szczególnie, gdy dostajemy sceny walki w ciemnych miejscach, gdzie tłuką się ubrani na czarno bohaterowie, przez co chaos i “plastikowość” ich akrobacji trochę odrzuca. Podobnie niektóre tła – jasne, wychodzi to pewnie taniej, ale bohaterowie w otoczeniu cyfrowego środowiska nie wypadają zbyt naturalnie. Ciężko jednak opuszczać Wakandę, bo ten świat żyje, eksploduje barwami i już na tym poziomie uzasadnione jest istnienie całej produkcji. Cieszy też fakt, że Coogler nadal ma tyle parcia na staroszkolne pranie się po pyskach i obok karnawałowych wygibasów T’Challi w kostiumie (oraz znakomitego pościgu samochodowego po Pusan), znalazło się miejsce na dwie dłuższe sceny zdrowej wymiany ciosów.