CICHA NOC, ŚMIERCI NOC 2. Zła noc złej śmierci
Billy to dobry chłopak, ale nie w święta. W święta rządzi nim impuls zabijania, spowodowany tym, że był w dzieciństwie świadkiem śmierci rodziców z ręki Świętego Mikołaja. Potem wychowywały go zakonnice, sugerujące, że jest zły, a w życiu ważne są kary cielesne i ciężkie jak kościelny dzwon poczucie winy. Koniec końców Billy oszalał, z siekierą wchodząc w cichą noc, świętą noc i dekorując miasteczko trupami. Oto streszczenie pierwszej części filmu, który recenzowałem rok temu, sugerując, że może być dobrą alternatywą dla Griswoldów czy Kevina. Dziś zajmiemy się jego kontynuacją.
Bowiem – jak wszyscy pamiętamy- Billy miał także młodszego brata. A rodzinne traumy nie znikają ot tak. Czekają na swoje święta, swoją siekierę i chcą dać światu prezent klasy B. Tym razem obraz nie został zaatakowany przez Towarzystwo Rodziców i Nauczycieli (poprzednio rozjuszonych szarganiem świętości świąt), co nie znaczy, że zabraknie w nim scen przemocy czy kontrowersyjnych rozwiązań. Jednym z nich jest pomysł, by druga część była jednocześnie pierwszą. Jak to możliwe? W świąteczną noc i w kinie klasy B wszystko może się zdarzyć.
Rick Caldwell patrzył jako dziecko na śmierć swego brata (który jako dziecko patrzył na śmierć rodziców). Pamięta, jak przebrany za Mikołaja Billy biegał z siekierą, dopóki go nie zastrzelono. Ta sytuacja napiętnowała życie Ricka. Obecnie przebywa w szpitalu psychiatrycznym i opowiada swoją historię lekarzowi. Okazuje się, że młodszy z braci Caldwellów nie tylko dziwnie reaguje na kolor czerwony, ale ma także nie mniej pokręconą historię niż Billy. Czy jednak może być lepszy moment na snucie tej opowieści niż 24 grudnia?
Na początku tekstu wspomniałem o kontrowersjach związanych z filmem. Na czym one polegają? Przede wszystkim obraz stanowi w dużej mierze ciąg scen z poprzedniego odcinka, wszczepionych tu jako opowieść bohatera. Retrospekcje zabierają 40 minut ekranowego czasu, a w ich skład wchodzą najistotniejsze elementy jedynki – z uwzględnieniem zabójstw, nagości i tego wszystkiego, co znajduje się pomiędzy nimi. Słowem, po raz drugi sprzedano nam ten sam kotlet, tylko nieco sprasowany. Rick mówi o tym, co spotkało jego brata, ale historię widzimy oczami tego drugiego, co twórcy wyjaśniają jednym zdaniem: Billy mi to opowiedział. Ten chwyt pozwala im wykonać mało zgrabne “kopiuj wklej” i cieszyć się własną zaradnością (połowa filmu jest tańsza w produkcji niż cały film). Dopiero w połowie seansu Rick porusza swoją historię, która okazuje się bladym cieniem tego, co widzieliśmy w jedynce (która, swoją drogą, jakimś wielkim dziełem nie była, ale przynajmniej rzeczowo pożeniła świąteczny klimat z naręczem trupów).
Podobne wpisy
Tam też zaczyna się pole do popisu dla twórców dwójki. Zostaje ono wykorzystane możliwie najgorzej. Przed nami bowiem przaśna, gruzłowata fabuła i pół-amatorska realizacja jako formalina, w której zastygł aktorski glut. Grający Ricka Eric Freeman wypełnia dane mu 40 minut sobą w sposób tak zły, że włos się jeży. Trzeba też zaznaczyć, że 15-letniego Ricka odtwarza inny aktor niż Ricka 17-letniego. Musimy więc na wiarę wziąć, iż młody mężczyzna w ciągu dwóch lat zażył mnóstwo sterydów i z gościa o aparycji miłego, spokojnego fana literatury przemienił się w archetypowego jankeskiego byczka o zdziczałym spojrzeniu. Cóż, wiele w tym obrazie takich kwiatków zła. Freeman jest tak płaski, gumowy i sztuczny, że mógłby się wyłożyć nawet w reklamie szamponu. Gra tak, jakby właśnie wyciskał na siłowni – wytrzeszcza oczy, zaciska zęby i groźnie porusza brwiami. Gdy próbuje oddać szaleństwo bohatera, chichocze głupawo. Kiedy w ostatnim akcie wdziera się do domu zakonnicy (jej numer mieszkania to 666), rąbiąc po drodze drzwi siekierą, szczerząc się głupawo i cedząc czerstwe teksty przez wyrżniętą dziurę, jest najtańszą podróbą Jacka Nicholsona na świecie.