search
REKLAMA
Archiwum

BURLESKA. Nieco zjełczały popcorn-movie

Karol Barzowski

8 lutego 2018

REKLAMA

Potem mamy teledysk, nie film. Wygląda to mniej więcej w ten sposób: Aguilera śpiewa piosenkę, gdzieś w połowie numeru na tzw. “przebitkę” dostajemy kilka scen “z życia” – śniadanie, malowanie, spanie, mruganie do zajętego współlokatora, takie tam… Piosenka się kończy. Cher żali się, że jej długi cały czas rosną i dalsza działalność klubu jest zagrożona. Współlokator głównej bohaterki zastanawia się, czy dalej chce być wierny swojej dziewczynie, oddalonej od niego o tysiące kilometrów i delikatnie mówiąc, olewającej go. Kierownik sceny przebiera w fatałaszkach, nadużywająca alkoholu była gwiazda patrzy z zazdrością na Ali. I następna piosenka. Aguilera (tak, znowu ona) śpiewa, na przebitkę dostajemy śniadanie, malowanie, spanie (czasem jakieś inne -anie), Cher wylewa żale itd… Fabuła jest tutaj szczątkowa. I choć film ten miał potencjał, by spokojnie wybronić się swoim klimatem, jego schematyczność taką obronę utrudnia. No bo niby wszystko jest OK. Aguilera śpiewa fenomenalnie, stroje, układy choreograficzne, scenografia – wszystko to ze sobą współgra i tworzy naprawdę ładny obrazek. Pozytywny jest też fakt, że nie jest to taki musical, w którym bohaterowie tańczą na ulicy, śpiewają wraz z przypadkowo mijanymi przechodniami itd. Krótko mówiąc, każda piosenka ma swój powód. Ale kiedy po raz kolejny widzimy Aguilerę wchodzącą na scenę rewii, to choćby nie wiem co śpiewała, w pewnym momencie ma się po prostu dość. Tym bardziej, że duża część piosenek napisana jest “na jedno kopyto” i zlewają się one w jedną całość – między takimi “Express”, a finałowym “Show me how you burlesque” naprawdę trudno znaleźć znaczące różnice. Są tu też jednak perełki.

Jedną z nich jest nagrodzona Złotym Globem “You haven’t seen the last of me”. Cher śpiewa w tym filmie dwie piosenki – “Welcome to burlesque”, udanie wprowadzającą w klimat miejsca, w którym spędzimy najbliższe dwie godziny, i właśnie skomponowaną przez Diane Warren balladę. Kawałek jest świetny, a Cher głosu zdecydowanie nie straciła – ale by się o tym przekonać wystarczy kupić płytę z soundtrackiem. Sama scena sprawia wrażenie, jakby została doczepiona do filmu na siłę. Tak też pewnie zresztą było – no ale czego się nie robi dla Złotego Globu. Jest jednak w tej scenie coś gorszego niż to, że słabo ją umotywowano. Twarz Cher. Dobra, biorąc pod uwagę, że kobieta ma prawie 65 lat, to patrząc na jej zdjęcia, nawet niekoniecznie przyprawione Photoshopem, można być pod wrażeniem. Ale ta twarz już praktycznie nie wyraża emocji. Pod tym względem Cher wyrządziła sobie wielką krzywdę. W “zwykłych” scenach stara się grać minimalistycznie i całkiem nieźle jej to nawet wychodzi. Gdzieś tam spod jadu kiełbasianego daje o sobie znać talent laureatki Oscara. Ale w śpiew wkłada już wszystkie emocje – i wtedy sytuacja wygląda dość dramatycznie… Choć obrazek do “You haven’t seen the last of me” nakręcony został głównie w cieniach, półcieniach i innych ciemnościach, ta twarz może przerazić. Blada jak kreda, wykrzywia się w strasznym grymasie – wygląda to tak, jakby Cher założyła maskę Ghostface’a z Krzyku. I nie ma w tym wiele przesady. Naprawdę szkoda, tym bardziej, że zrobiła to sobie sama… Jeśli Cher zdecyduje się teraz powrócić do filmu na dłużej, musi się chyba przygotować na to, że z Oscarami koniec. Pora na Złote Maliny – pierwsza nominacja, za Burleskę właśnie, już na koncie.

Wśród ciekawych piosenek są jeszcze m.in. “Bound to you” w wykonaniu Aguilery, ale również cover “Beautiful people” Marylina Mansona. Warto przesłuchać. A co do oglądania… W pewnym momencie film ten staje się po prostu męczący. Ale, obiektywnie patrząc, właściwie dla każdego znajdzie się w nim coś miłego. Sceny taneczno-muzyczne wykonane są na najwyższym poziomie. Debiutująca Aguilera całkiem nieźle się w nich odnajduje. W pozostałych gra może przesadnie – podnosi brwi do góry, gdy ma być zdziwiona, wygina usta w podkówkę, gdy jest smutna. W tej popcornowej konwencji wcale to jednak tak bardzo nie razi. W ogóle postać Ali jest bardzo pozytywnym aspektem filmu – różni się od tych wszystkich filmowych cierpiętnic czekających aż ich marzenie samo się spełni. Ona wie czego chce i sama wyciąga po to ręce, a jeśli ma przy tym kogoś obrazić, no cóż, bywa.

Aguilera też zaskakująco dobrze wygląda. W filmie prezentuje nam się w wersji saute, która zdecydowanie odejmuje jej lat i po prostu służy. Jest na czym zawiesić oko. Również i na drugim planie – skąpo odziane, jędrne tancerki naprawdę potrafią zachwycić. A to wszystko otoczone niezwykłym klimatem burleski – szkoda, że w Polsce nie ma takich miejsc. Po obejrzeniu filmu znalazłoby się pewnie wielu chętnych do kupna biletów. Ale dla pań też się coś znajdzie. Mieszkający z Ali przystojniak ma słodką minkę, często przechadza się bez koszulki, a w jednej scenie nawet i bez dolnej części garderoby. Stanley Tucci w roli kierownika sceny może i kopiuje swoją postać z Diabeł ubiera się u Prady, ale wnosi do tego filmu dużą dawkę uroku. W wielu momentach jest zabawnie, jest tu kilka świetnych tekstów (“Gdzie są ci wszyscy dobrzy tancerze z Los Angeles?” – W “Tańcu z gwiazdami”). No i, mimo że to niby takie głupie, fajnie po raz kolejny przypomnieć sobie, że warto walczyć o swoje marzenia. Czasem potrzeba takiego niezbyt ambitnego filmu, by pomógł nam podjąć decyzję o wzięciu się z życiem za bary. Być może komuś Burleska właśnie da na to szansę.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA